Mikołaj Woźniak. Dudziarz od Gniezna.
Gniezno (Wielkopolska)
Katarzyna Nowicka | 2019
Mikołaj Woźniak – dudziarz, a zarazem multiinstrumentalista. Pasjonata, wierny ideałom przeszłości, szukający inspiracji w historii i muzyce. Kontynuator tradycji po wschodniej stronie Warty. Człowiek kultury i organizator lokalnych potańcówek tradycyjnych.
Leon Galiński | źródło: PTTK Gniezno
Katarzyna Nowicka: Z tego, co wyczytałam, jesteś obecnie jedynym dudziarzem w Gnieźnie.
Mikołaj Woźniak: Tak, zgadza się.
Wcześniej rolę tę dzierżył świętej pamięci Leon Galiński…
Tak, swego czasu był to dudziarz, który dla ludzi grywał w różnorodnych okolicznościach. Po nim tę rolę przejąłem ja.
I jak się z nią czujesz?
Pięknie się czuję! Z jednej strony, jest to na pewno wyzwanie, ponieważ czuję na barkach ogromne brzemię. Gra na dudach to dziedzictwo, kultura, unikatowa i jedyna w swoim rodzaju tradycja. Z drugiej strony, daje poczucie przyjemności z tego, co robię, oraz możliwość dzielenia się tą stopniowo zanikającą kulturą z innymi ludźmi.
Rzadko zdarza się spotkać dudziarza grającego muzykę tradycyjną w mieście. Jak to było tutaj, w Gnieźnie?
Tradycja dudziarska sięga tu już czasów średniowiecznych. Mieszkam pod Gnieznem, w Jankowie Dolnym, choć w Gnieźnie się urodziłem. Jankowo Dolne posiada największy odnaleziony w Polsce zbiór kafli gotyckich i na tych kaflach przedstawiony jest błazen grający na dudach czy średniowieczni muzykanci grający na szałamajach. Jeden z kafli znalezionych w Gnieźnie przedstawia niedźwiedzia grającego na dudach. Te kafle były również wystawione na ekspozycji pt. „Kultura muzyczna w początkach państwa polskiego” w Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie.
Stanowi więc to realne odzwierciedlenie tego, co kiedyś było w Gnieźnie. Jeśli chodzi o średniowiecze, to Gniezno stanowiło jedno z centrów kulturalnych ówczesnej Rzeczpospolitej. To u nas odbywały się słynne jarmarki, jak na przykład Jarmark Świętego Wojciecha. Gniezno ma również najstarszego odnotowanego w kronikach średniowiecznych grajka ulicznego – nazywał się Igrc bądź Igrzec Jurek i pochodził z XIII wieku. O tym, że był bardzo majętny, świadczy dokument, iż musiał oddać kościołowi wieś za sprawowanie grzesznego zawodu. Można więc powiedzieć, że tradycje artystyczne i muzyczne mają się u nas bardzo dobrze. Czuję się tego namiastką, ponieważ zajmuję się muzyką dawniejszą i jestem dumny z tego, że pierwsza stolica Polski w końcu odzyskała historyczną muzykę.
Nazwałbyś siebie człowiekiem przeszłości przez to, że większość Twoich inspiracji zakorzeniona jest gdzieś w minionej historii?
Myślę, że tak. Moja filozofia życia i myślenie naznaczone są starą modłą. Wychowałem się na Sienkiewiczu, a moje dzieciństwo opierało się na zwiedzaniu zamków, pałaców i grodów. Rodzice zabierali mnie w przeróżne miejsca naznaczone historią. Nasiąkłem średniowieczem, polskim sarmatyzmem, sztuką ludową – to wszystko odzwierciedla się w tym, co robię dzisiaj.
A skąd wzięła się w tym wszystkim muzyka?
Jestem słuchowcem i od małego bardzo dużo nuciłem i powtarzałem przeróżne zasłyszane melodie. Nie posiadam profesjonalnego wykształcenia muzycznego, jestem samoukiem. Moim pierwszym instrumentem był niezbyt strojący, grający typowo po ludowemu góralski flecik. Potem były także epizody z bębnem tradycyjnym czy harmonijką ustną. To również zakrawało już o instrumenty ludowe. Ale z biegiem czasu w muzyce szukałem korzeni, archaizmu, czegoś, co wytworzy u mnie wizję dawnego świata. Świata, powiedzmy, sprzed kilkuset lat. Kiedy pojawiły się możliwości finansowe, padło na dudy. Pierwsze dudy, jakie miałem, wykonane były przez Piotrka Szutkę i były to dudy średniowieczne. Od takich dud zaczynałem, to na nich szlifowałem swój warsztat i repertuar. A tak poza tym, czy istnieje jakiś bardziej dumny i archaiczny instrument? Dla mnie nie.
Dudy nie są chyba dla Ciebie tylko instrumentem… Są czymś więcej. Co jest w nich takiego?
Dudy to miłość, to po pierwsze. Po drugie – na pewno pasja, a po trzecie – powołanie. Każdy z nas ma jakieś powołanie. Ja odkryłem je w grze na dudach i uprawianiu sztuki dudziarskiej. Ta muzyka mnie wzrusza, wywołuje ciarki na plecach, a nawet nieraz łezka mi się w oku zakręci. Tym dzielę się z ludźmi, a jeśli oni to doceniają, to tym bardziej jestem szczęśliwy.
To jaki jest dudziarz współczesny? Jakie ma cechy?
Z cech wymieniłbym na pewno: upór, samozaparcie, wrażliwość i dumę z historii. Dudy są bardzo dumnym, historycznym instrumentem, a w wielu przypadkach – militarnym, wojskowym. Myślę, że dudziarz to człowiek wrażliwy, lecz również silny, znający swoją wartość. Współczesny dudziarz zna wartość historii i muzyki dawnej. Jest kontynuatorem tradycji. Myślę, że takim człowiekiem jest właśnie dudziarz.
I takim człowiekiem jesteś Ty?
Myślę, że tak. Wszystko to, co wymieniłem, mocno mi przyświeca w graniu na dudach. Dudziarz jeszcze niedawno był bardzo opłacalnym zawodem. Jeszcze do niedawna gra na dudach nie była popularna. Jednak z biegiem czasu staje się to coraz bardziej rozpowszechnione. I często zdarza się tak, że tego grania jest naprawdę dużo. Ludzie są żądni usłyszenia takiej muzyki. Wzmaga to pewnie fakt, że jest ona niszowa i niewiele osób ją wykonuje. Taka muzyka ma zastosowanie nie tylko popularne czy festiwalowe, ale również edukacyjne. Stanowi żywą historię. Granie na dudach jest archeologią eksperymentalną, czyli doświadczaniem historii na sobie i potem wyrażeniem tej historii dla ludzi poprzez muzykę czy repertuar, który się gra. Ja gram utwory pochodzące z XIII wieku z hiszpańskiej Galicji na instrumencie, który również pochodzi z Galicji. Nie ma chyba bardziej przyjaznego zestawienia dla takiej muzyki i dla takiego rodzaju dud. Jeśli chodzi o Wielkopolskę, to wykorzystuję najstarsze nagrania, które się zachowały. Korzystam też z wiedzy aktualnych mistrzów, choć mistrza żadnego nie miałem. Świętej pamięci Leona Galińskiego nie miałem okazji poznać, ale za to zdążyłem się o nim nasłuchać. Myślę, że jak siedzi teraz u góry, to jest zadowolony, że jego dudy cały czas grają i że jest ktoś, kto to kontynuuje.
Jak rozwija się Twój warsztat dudziarski?
MW: Na pewno jestem w ciągłej fazie rozwoju. Cały czas dochodzą nowe inspiracje, nowe umiejętności, rozszerzenia tej muzyki. Ale przede wszystkim staram się grać na każdym z rodzajów dud, ponieważ mam ich… Muszę policzyć: dudy galicyjskie (gaita gallega z Hiszpanii), dudy białoruskie (duda z Białorusi), dudy wielkopolskie, na których grał Leon Galiński i które pochodzą z 1980 roku, dudy szkockie (great highland bagpipes ze Szkocji), myślę, że najbardziej popularne na całym świecie. Miałem też średniowieczne, ale aktualnie ich nie mam, co nie znaczy, że na nich nie gram. Mój warsztat dudziarski podzieliłbym jednak na dwa filary. Jeden filar to granie muzyki stricte tradycyjnej, opartej na technice zarezerwowanej dla tego instrumentu, ale też na najstarszych nagraniach, na wiedzy przekazywanej przez mistrzów tradycji. Drugi filar jest taki, żeby z tą muzyką wychodzić i bawić się nią, czyli próbować zagrać na dudach coś z repertuaru współczesnego, na przykład bluesa. Różne są tego rozszerzenia i można tworzyć coś własnego, bawić się tymi dźwiękami, szukać, rozwijać, może w przyszłości wytworzyć jakąś własną technikę grania na tym instrumencie. Świat jednak idzie zaskakująco prężnie do przodu i kto wie? Dzisiaj już mamy elektroniczne dudy… Ostatnio wyposażyłem się też w przebierkę ćwiczebną, która jest elektroniczna. Mam przebierkę, która może mieć każdy rodzaj palcowania, każdy rodzaj dźwięku. W środku jest akumulator, podłączam słuchawki i gram na każdym rodzaju dud, ale oczywiście tylko ćwiczebnie. Rzecz jasna nigdy nie zastąpi to oryginalnych dud, ale to fajna rzecz, żeby się pobawić. To też takie pokazanie nowoczesności, która zmierza w naszym kierunku w zawrotnym tempie. Osobiście jestem jednak zwolennikiem tradycyjnej metody grania na dudach.
Które z tych dud są ulubione, po które sięgasz najczęściej?
To bardzo trudne pytanie. Nie mam swoich ulubionych dud, każde kocham inaczej i każde służą mi do grania innej muzyki. Po wielkopolskie sięgam głównie przy okazji grania muzyki wielkopolskiej. Uwielbiam grać na nich wiwaty. Po galicyjskie sięgam, kiedy gram muzykę, którą datować można od XIII do XXI wieku. Są to dudy bardzo uniwersalne, mają półtorej oktawy, wiele dźwięków i można grać na nich praktycznie każdy repertuar: od XIII-wiecznych utworów po muzykę filmową, współczesną, rozrywkową. Po białoruskie sięga się głównie do wykonawstwa białoruskiej muzyki tradycyjnej. Ale na dudach białoruskich gram też wiele utworów średniowiecznych bądź folkowych. Po dudy szkockie sięgam, kiedy gram różne marsze wojskowe, muzykę wojenną czy militarną. Staram się jednak grać głównie takie rzeczy, które poruszają duszę.
Ile czasu poświęcasz na ćwiczenie na dudach?
Zdecydowanie dużo. Nie zamykam się jednak tylko na dudy, ponieważ jakby zliczyć wszystkie możliwe instrumenty, to mam ich około trzydziestu! Na każdym trzeba coś zagrać.
Ale dziennie na każdym?!
Dziennie na każdym nie daję rady… Najwięcej czasu poświęcam oczywiście dudom. Każdemu rodzajowi dud poświęcam dziennie co najmniej pół godziny, tak, żeby stale się rozwijać i utrzymać formę grania. A jednak tych dud trochę w swych zbiorach mam. Druga sprawa jest taka, że czasem oczywiście wychodzi więcej niż pół godziny, jeśli są takie możliwości czasowe. Mam na szczęście wyrozumiałą rodzinę i sąsiadów. Czasem gram w dzień, czasem po nocach, różnie to bywa. W tygodniu w jeden dzień łapię się za kilka instrumentów, na drugi dzień znowu za kilka. Układam to raczej kategoriami, na przykład w jeden dzień są dudy i szałamaje, jeśli wystarczy sił, w drugi dzień są różnego rodzaju flety, a trzeciego dnia – liry korbowe. Wszystko trzeba jakoś rozsądnie poukładać, a czasem, jak człowiekowi fantazja popuści, to gra się na wszystkim po trochu.
Jesteś organizatorem potańcówek. Dlaczego je organizujesz?
Powodów jest wiele. Ta radość płynąca ze wspólnej zabawy! Potańcówka to nie tylko muzyka i taniec, ale przede wszystkim spotkanie i rozmowa społeczności lokalnej. To zacieśnianie więzi pomiędzy ludźmi. Wspólny śpiew, taniec i zabawa powodują uśmiech na twarzach wielu osób. Rodzi to dobre wspomnienia i z czasem chęć powtórzenia takiego przedsięwzięcia. Organizując potańcówkę, można pokazać, że istnieją alternatywne formy zabawy, które kiedyś były na porządku dziennym. Do takiej zabawy nie potrzeba elektroniki ani DJ-a. Naturalna więź, która łączy muzykantów z tańczącymi, bawiącymi się ludźmi, to jest to, co chcemy osiągać. Powodem jest również chęć popularyzacji muzyki tradycyjnej w regionie. Kultura jako bezcenna spuścizna po przodkach musi niezmiennie trwać. Jest to forma muzycznego i lokalnego spełnienia. Bycie dudziarzem czy muzykiem tradycyjnym to w końcu swego rodzaju misja. Żyjemy w czasach, które wymusiły na nas odtwarzanie naszej rdzennej kultury. Myślmy globalnie, działajmy lokalnie!
Jak ludzie bawią się przy muzyce tradycyjnej i muzyce dawnej, którą gracie na dudach? Co możesz zaobserwować ze sceny? Jak zachęcacie ich do czynnego uczestnictwa w Waszych potańcówkach?
Jak ich zachęcić? Odpowiedź jest prosta: przede wszystkim musi być dobra pulsacja. Musi być rytm, muszą wpaść w pewien rodzaj transu i trzeba to u nich wytworzyć. To, co mnie zaskakuje w ludziach, to zdziwienie, iż można się do takiej muzyki bawić. Dopóki nie przyjdą na taką potańcówkę, nie wiedzą, że można tańczyć, bawić się i śmiać w rytmie muzyki dawnej czy muzyki tradycyjnej. A w jaki sposób to robimy? Myślę, że w sposób prosty: nasze potańcówki nie są oparte tylko na jednym repertuarze, nie są jednostronne, gdyż łączymy tańce, które swe korzenie mają w średniowieczu, renesansie, XVII wieku, i gramy je na przemian z polskimi tańcami, z polką białoruską czy z prostym korowodem. Raz korowód idzie do muzyki wielkopolskiej, a raz do XV-wiecznego tańca ze średniowiecza. Dawne tańce są głównie tańcami korowodowymi lub tańcami w kręgu. Często nie wymagają one interakcji pomiędzy partnerem czy partnerką, ponieważ każdy tańczy sam. Ludzie biorą w tym udział, jest im łatwiej, a kroki też nie są jakieś skomplikowane. My na potańcówkach pokazujemy najprostsze formy po to, żeby każdy zrozumiał, załapał i trochę potańczył. Jak ktoś chce się rozwijać dalej, to już są warsztaty, które trwają dłużej, i my wtedy te formy rozwijamy. Na potańcówkach mamy dosyć szeroki skład, ponieważ nie ograniczamy się tylko do duetu dudy i skrzypce, tak jak to się często robi, ale mamy też bęben, czasami akordeon, buzuki irlandzkie. Wtedy na scenie wychodzi taka piękna fuzja, która jest wspaniale odbierana przez publiczność potrafiącą się bawić do tej muzyki.
Bawią się zarówno mali, jak i duzi?
Tak, od najmłodszych dzieciaków po seniorów! Bardzo się cieszę, kiedy przychodzi do mnie jakieś starsze małżeństwo czy po prostu dziadek z babcią i mówią: „Dzięki wam poczuliśmy się jak za czasów naszej młodości”. Dzieci też się cieszą i mają naprawdę luźny styl: tańczą sobie, jak chcą, robią, co chcą, i najważniejsze: bawią się i w tym odnajdują. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym istnieje większa szansa, że może w przyszłości chwycą za coś takiego i będą to kontynuować.
Ten muzyczno-taneczny trans sprawia, że wszyscy stanowicie jedność?
Myślę, że tańce w kole budują poczucie jedności. Pierwszy, drugi, trzeci taki taniec i ludzie zaczynają się fajnie czuć. To jest właśnie poczucie budowania wspólnoty. Czegoś, co jeszcze sto lat temu było sytuacją normalną i naturalną. Tak jak śpiew. Mimo wszystko łatwiej ludzi wyciągnąć do tańca niż do śpiewu.
A właśnie: grasz, śpiewasz, tańczysz też?
Tańczę, ale to nie jest moja główna domena. Tańczę tańce dawne i tradycyjne. Głównie skupiam się na graniu na instrumentach, na śpiewaniu, a taniec jest elementem towarzyszącym. Jeśli jednak prowadzimy jakieś warsztaty taneczne, to oczywiście pokazuję kroki, ponieważ nie są to tańce skomplikowane. Taniec też jest formą wyrażania tego, co w życiu jest radością, więc dlaczego nie.
Masz już swoich uczniów?
Uczniów nie, ale są już kandydaci. Na razie jeden z nich zbiera pieniądze. Jak uzbiera, to myślę, że zacznę go powoli uczyć.
Co jest wspólnym mianownikiem pomiędzy muzyką dawną a tradycyjną? Jak te dwa światy się przeplatają?
Pochodzę z Wielkopolski, smykałkę do naszej lokalnej muzyki mam we krwi. To się dziedziczy. A muzyka dawna to przede wszystkim filozofia życia, nasiąknięcie za młodu tą całą dawną kulturą. Szczególnie przyświecają mi czasy średniowiecza i renesansu, są to dla mnie najważniejsze epoki, jeśli chodzi o muzykę dawną. W gruncie rzeczy da się to połączyć. Wraz z zespołem Huskarl często staramy się zagrać na XIX-wieczną modłę, gdyż muzyka w takiej stylizacji zdecydowanie mocniej trafia do współczesnych słuchaczy. Jesteśmy wychowani na filarach XIX-wiecznych, z pewnością bliżej nam do XIX wieku niż wieku XV czy XVI. Tak jak wcześniej mówiłem: dwa filary – jak trzeba, to zagramy najbardziej tradycyjnie, jak się da, a jeśli trzeba dla ludzi, to po prostu zagramy dla ludzi. Jak sobie życzą coś współczesnego, to często staramy się im to zagrać.
„Ona tańczy dla mnie”…?
Tak, zdarzało się! „Przez twe oczy zielone” też się zdarzało. Oczywiście również hity rockowe czy filmowe, ale fajny też jest kontrast. Graliśmy w tym sezonie na imprezie, gdzie była publiczność złożona z ruchu rekonstrukcyjnego, z odtwórstwa historycznego wczesnego średniowiecza, i byli ludzie ze wsi, którzy przyszli się po prostu pobawić. Siedzieli pod namiotami, oczywiście przy wódeczce i zakąseczce. Nasi odtwórcy świetnie bawili się do historycznej muzyki, a tu nagle zagraliśmy „Hej, sokoły”. Wszyscy mieszkańcy wsi poderwali się i zaczęli tańczyć! Potem zagraliśmy kolejną składankę współczesnych utworów. Współczesne utwory popularne czy disco polo to jednak trochę rozwinięcie muzyki ludowej. Może nie w takiej świetności, jak dawna muzyka ludowa, ale jest podobna pulsacja i to na ludzi działa.
Wydaje mi się, że to chyba też inaczej działa dlatego, że jeżeli Wy jesteście w stanie im pokazać, że można to inaczej zinterpretować, niż słyszą to chociażby w radiu, to od razu mają oni inną wizję tego, co robicie na co dzień. To chyba sposób na łatwiejsze wejście do świata Waszej muzyki.
Fajny jest ten syndrom, że jak zaczynamy coś grać, to oni dopiero po chwili kojarzą, że to jest coś im znanego. Ale dopiero po chwili, ponieważ pierwsze uderzenie tradycyjnych instrumentów jest dla nich zdecydowanie obce. Jednak w krótkim odstępie czasu się z tym zaznajamiają, a efekt jest taki, że do tego tańczą. To jest popularyzacja.
Byłam niedawno w Gruzji i tamtejsze kapele dialogują pomiędzy muzyką dawną a muzyką folkową. W ich muzyce słuchać zarówno echo groźnych szczytów Kaukazu, naturalność, jak i gruzińską tożsamość. Mam wrażenie, że z Twoją działalnością artystyczną jest podobnie. Patrzysz w przeszłość, w historię i nawiązujesz do tego, co mamy teraz, współcześnie.
Ładnie to nazwałaś! Ja uwielbiam Węgry. Uczę się śpiewać po węgiersku. Od znajomych Węgrów słyszałem, że całkiem dobrze mi to idzie. Opowiem Ci pewną historię. Podczas festiwalu w Wyszehradzie, gdzie spotkało się blisko dwa tysiące odtwórców historycznych i pięć kapel muzycznych, zupełnie przypadkowo spotkaliśmy muzyków z Wielkopolski. Z daleka zobaczyłem czerwoną jakę, potem jeszcze kobietę w niebiesko-białym stroju i z kwiatkami na głowie. Podchodzę bliżej, patrzę, a to Adam Knobel z kozłem białym i Karolina Kocik z mazankami. Razem poszliśmy więc na huczne uliczne parady i graliśmy sobie wielkopolskie wiwaciki.
Miejscem, w którym najlepiej się czujesz, jest Huskarl?
To zespół, w który wkładam najwięcej pracy, najwięcej zaangażowania. To też zespół, który już jakieś sukcesy osiągnął i wciąż osiąga. Mam obok siebie wspaniałych ludzi, na przykład Aleksandra Basińskiego, który razem ze mną prowadzi zespół, jest ogromną pomocą. We dwójkę stanowimy trzon tego zespołu. Mamy również Reginę, skrzypaczkę, lutniczkę – osobę profesjonalnie wykształconą. Jest też Filip, miłośnik Bałkan, który gra na buzuki irlandzkim i gitarze. Huskarl jest formacją, której poświęcamy najwięcej uwagi. I głównie z Huskarlem jeżdżę na wszelkie festiwale czy imprezy. Potańcówki też w głównej mierze organizowane są przez Huskarla. Dużo wkładam w to pracy i zaangażowania, ale są też ludzie, którzy zawsze mi w tym pomagają, i ich za to bardzo cenię. Muszę jednak nadmienić, że solowo również staram się rozwijać, jeździć i grać. Nie zamykam się więc w jednym projekcie, ponieważ mam ich wiele. Huskarl jest jednak tym głównym i to w nim czuję się najlepiej.
A dlaczego Huskarl?
MW: Pytanie, który zadaje każdy. Zanim zacząłem zajmować się muzyką, uczestniczyłem w odtwórstwie historycznym. Wcześniej próbowałem sił w walce, walczyłem na prawdziwe miecze i topory, hełmy, tarcze, kolczugi, takie rzeczy. Wcześniej starałem się odtwarzać postać wojownika z okresu wczesnego średniowiecza, a więc okresu Słowian i Wikingów, ale finalnie odnalazłem się w muzyce i to w tej materii głównie działam. Właśnie muzycznie udzielam się w ruchu rekonstrukcyjnym. To też swoista misja dla takiego ruchu, ponieważ potrzebuje on tego typu muzyki. Wyobraźmy sobie imprezę historyczną, gdzie są prawdziwe walki, prawdziwi rzemieślnicy, typu kowal czy mincerz, i leci muzyka z głośników. I to jeszcze żeby leciała muzyka średniowieczna… Często to muzyka typu fantasy albo jakiś folk metal, ale też celtycka muzyka współczesna, filmowa – nie ma tam miejsca dla muzyki na żywo. A taka muzyka jest potrzebna na tego typu festiwale. My się dobrze czujemy, grając dla ludzi. Z kolei ludzie dobrze bawią się przy tej muzyce, oczekują jej granej na żywo. I tak się uzupełniamy w tym ruchu i pełnimy rolę muzykantów, tak jak to było kiedyś. Kiedyś też byli ludzie wszelkiego rzemiosła: ci, co walczyli, i ci, co grali.
Powiedziałeś, że ludzie chcą tej muzyki. Łatwo jest ich wprawić w pewnego rodzaju trans? Czy ludzie potrafią zatracić się jeszcze w Waszej muzyce, czy z uporem maniaka muszą kontrolować świat, szybko wracając do scrollowania tablicy portali społecznościowych na smartfonie?
Z pewnością zatracają się wieczorem, przy ognisku. Ognisko to punkt obowiązkowy. Jest niezbędne. Musi być ognisko, wtedy jest muzyka i wychodzi trans. Podczas koncertu mamy jednak do czynienia z różnym rodzajem słuchaczy. Jest publiczność, która buja w obłokach, zatraca się w tej muzyce, są ludzie, którzy wiecznie nagrywają telefonem różne występy. To dzisiaj stało się bardzo popularne, nie ma koncertu, gdzie ktoś by nas nie nagrywał telefonem. Ale jesteśmy też dla słuchaczy w jakiś sposób egzotyczni, a oni zachwycają się tym i dlatego to nagrywają. Są ludzie, którzy słuchają takiej muzyki, znają repertuar, znają teksty i czasem sobie podśpiewują. Są ludzie, którzy chcą na tę konkretną muzykę przyjechać, i są ludzie, którzy tańczą do tego. A wieczorem oczywiście jest biesiada, są tańce korowodowe, takie jak w czasach średniowiecznych. I ci ludzie potrafią się bawić, wspólnie odśpiewać „Lipkę” przy ognisku.
Jesteś otwarty na muzykę spoza kręgu muzyki tradycyjnej?
Jak ktoś śpiewa muzykę tradycyjną w jej spopularyzowanych wersjach, to ja się cieszę, że oni to znają. Że to jednak cały czas krąży i że jeden od drugiego się nauczy, podłapie i fajnie jest, kiedy trzydziestu ludzi przy ognisku razem zaśpiewa. To świadczy o naszej kulturze i o powrocie do kultury śpiewaczej. My jako artyści uczestniczymy w warsztatach pieśni archaicznej i to już są warsztaty prowadzone przez specjalistów, którzy od lat badają pieśń archaiczną. Oczywiście możemy się od nich wciąż wiele nauczyć i coś na tej bazie stworzyć. Staramy się uczestniczyć w różnego rodzaju warsztatach, gdyż to wymiana informacji, każdy się ze sobą wymienia i czegoś od siebie się może nauczyć. Są zawsze jakieś nowe inspiracje – w ten sposób się rozwijamy. Ludzie są głównym czynnikiem tej energii, tej wymiany.
Czyli otwieracie się na to, co w ludziach nowe, na to, co gdzieś w nich drzemie współcześnie. Nie jesteście jedynie rekonstruktorami przeszłości.
Najlepiej to połączyć, my się staramy to zrobić. I to działa!
Czy któreś z dud, które posiadasz w swoich instrumentalnych zbiorach, wykonałeś samodzielnie?
Nie, ale białoruskie dudy zdobyłem przez mojego przyjaciela, dudziarza z Białorusi. I ja jestem ich kolejnym właścicielem. To bardzo ciekawe, że ten instrument posiada już własną historię…
Pozwolisz, że wejdę Ci w słowo. Miałam kiedyś taką historię u mnie w zespole, kiedy to wyruszyliśmy do wsi położonych w okolicach Opoczna po stroje ludowe, potrzebne nam do widowiska. Ogłoszenia znalazłam na OLX-ie. Stroje były sprzedawane za śmieszne pieniądze, na przykład komplet damskiego stroju za 300 złotych. Pojechaliśmy. I tam okazało się, że cała wieś chciała nam sprzedać stroje! I tak jeździliśmy od drzwi do drzwi. Wnuczęta przyszły i chciały sprzedawać pamiątki po babciach, tłumacząc, że stroje te zalegają, wstyd już w czymś takim się pokazywać. Mój strój ma taką piękną historię, że jest od pani, która kiedyś brała w nim ślub i cieszyła się, że teraz nie trafi on na śmietnik, tylko wraz ze swoją historią trafi w ręce, które będą świadome tej pięknej opowieści przeszłości. To jest niesamowite.
Ktoś mimo wszystko tę swoją duszę i energię w takie rzeczy wkłada i to później się otrzymuje w darze. Takie stroje i instrumenty działają ze zdwojoną siłą, można powiedzieć.
Wracając do Twoich dud…
No i tak było z dudami białoruskimi. Miałem dostać dudy mojego kolegi, na których aktualnie gra. Jednak mi ich nie sprzedał, ale miał dudy, które są oryginalnie odtworzone na podstawie XIX-wiecznych dud białoruskich z muzeum. To autentyczna rekonstrukcja.
Galicyjskie z kolei miałem wcześniej, na wzór galicyjskich dud od Piotra Szutki z Krakowa. Najpierw miałem takie, potem już się zdecydowałem na zakup oryginalnych z Galicji. Zamówiłem sobie najpierw te dudy, ponieważ w Galicji funkcjonują już normalnie sklepy muzyczne. Dudy są tam produkowane przez manufaktury. To też umożliwia naprawdę dobrą jakość instrumentu, dokładność brzmienia i duże możliwości dźwiękowe. Dudy są przez to bardzo przyjemne w graniu. Wiadomo – powymieniało się trochę stroików, przebierek, wstawiło się je pod siebie. Inspiracją do kupna dud galicyjskich było pewne spotkanie. Siedziałem przy ognisku na jakimś festiwalu i przez pół godziny słuchałem tych dud galicyjskich i ogłuchłem na prawe ucho. Było tak głośno, że jeszcze na drugi dzień miałem pisk w uszach. I stwierdziłem, że ja też pomęczę takie dudy i sobie takie kupię.
Z wielkopolskimi historia jest taka, że w pewnym momencie z Jarkiem Mikołajczykiem, czyli człowiekiem, który lokalnie zajmuje się gwarą wielkopolską, a w szczególności gnieźnieńską, postanowiliśmy, że będziemy tworzyć duet gwarowo-dudowy. Będziemy łączyć gwarę wielkopolską, głównie gnieźnieńską i poznańską, z muzyką dudziarską Wielkopolski. Czyli taka lokalna kontynuacja tradycji. U nas też byli ludzie, którzy zajmowali się gwarą. Był Leon Galiński, który grał na dudach. Wspólnymi siłami udało się z Centrum Kultury w Gnieźnie wypożyczyć dudy. Były one w bardzo kiepskim stanie, bardzo długo leżały, ponieważ nikt na nich nie grał. Postarałem się o renowację, której dokonali Tomek Kiciński i Piotrek Szutka. Dudy wróciły do mnie już odrestaurowane, a teraz grają i są w dobrej formie. Długo przeleżały, ponieważ Leon Galiński umarł w 1999 roku i już nikt od tego czasu tej tradycji nie kontynuował. To są dudy z 1980 roku i mają archaiczne brzmienie. Można na nich uzyskać takie dźwięki, jak te z nagrań z lat 60., 70. ubiegłego wieku. Zresztą do dzisiaj dużo takich wielkopolskich dud gra. One są roboty świętej pamięci Edwarda Ignysia, dużo tych dud spod jego rąk wyszło. Moje to akurat nasze lokalne, gnieźnieńskie, więc bardziej tradycyjnie się już nie da.
Z kolei ze szkockimi wiąże się taka historia, że kupiłem je od kolegi dudziarza, pasjonata z Lublina, a wcześniej miał je Szkot w szkockiej orkiestrze dudziarskiej, prawdopodobnie wojskowe. Jestem trzecim właścicielem. Przeżyły już dwóch dudziarzy, więc teraz przeżywają…
Ciebie!
Trzeciego! I niewykluczone, że jeszcze jakiegoś przeżyją. Miałem jeszcze sporo średniowiecznych dud od Piotra Szutki. Za to w styczniu będę miał madziarską dumę, czyli dudy węgierskie. Właśnie na nie czekam, ponieważ uwielbiam tamtejsze dudy, folklor i muzykę.
Czyli w styczniu się zamykasz i będziesz ćwiczył tylko na nich?
Zdecydowanie! Ale miałem już okazję grać na dudach węgierskich.
Ale nie na swoich!
Masz rację, na swoich to rzeczywiście co innego. I tak to wygląda z tymi historiami. To wszystko opiera się na ludziach, na dudziarzach, na wzajemnej relacji. I to jest fajne, ponieważ nawiązuje się fajne znajomości i kontakty. Jest nas stosunkowo mało w Polsce, więc pozwala to zawrzeć fajną przyjaźń, a także stanowi swoistą wymianę dudziarskich dusz. Każdy z nas inaczej postrzega granie na dudach, ale uprawianie gry na dudach nas łączy.
Usłyszałam kiedyś, że granie na dudach ma w sobie magiczną moc, a dudziarz jest szamanem. Kimś innym niż pozostali muzykanci.
Ta historia ma do tej pory żywe odzwierciedlenie na Białorusi. W historii dudziarskiej każdy był muzykantem: czy to skrzypek, barabanista, czy po prostu ktoś, kto grał na jakimś innym instrumencie tradycyjnym. Natomiast dudziarze byli szamanami. I są nimi do dzisiaj. Dudy często towarzyszyły bardzo ważnym, tradycyjnym obchodom, swego czasu państwowym. Na pewno słusznym stwierdzeniem jest to, że to muzyka magiczna. Mój kolega z zespołu, Olek, wskazuje też, że jest to kultura magiczna, szamańska. To coś więcej, coś, co porusza duszę. Dudy bez powietrza nie żyją. Musisz wdmuchać powietrze, musisz im je oddać, tę cząstkę siebie – duszę wdmuchujesz do worka, oddajesz to i potem przez przebierkę i przez bas, basy wyrażasz siebie. Dla mnie to też forma pokazania tego, co jest w środku, co jest we mnie, jak postrzegam świat i co staram się przez tę muzykę i siebie przekazać. To trochę ogólnikowe stwierdzenie, wielu muzyków tak powie, nawet dudziarzy, ale w tym jest ta dawna, archaiczna kultura, która sięga czasów starożytnych. Dudy to już starożytność, tutaj mamy do czynienia z naprawdę dawną formą muzyczną, która przetrwała do dzisiaj. Dla mnie to naprawdę fascynujące.
A gdyby nie muzyka, to co?
To na pewno historia. Ja głównie żyję historią. Dzięki historii żyję też muzyką. Historia jest czymś, co nas ukształtowało. Jak człowiek historii nie zna, to będzie się w przyszłości uczyć jej dwa razy. Ale mam nadzieję, że uda mi się to moje powołanie cały czas utrzymać, rozwijać i że nie będzie żadnych przeciwwskazań do tego. A na razie jest dobrze i oby tak dalej!
Oby więcej takich ludzi z taką pasją!
Oby więcej. Oby to się rozwijało. Dzisiejszy trend globalizacyjny, powszechna komercjalizacja zabija muzykę tradycyjną. Spójrzmy chociażby na to, czego słucha młodzież. To muzyka, która jest na dużo niższym poziomie niż muzyka, której słuchali jeszcze jej rodzice, kiedy byli młodzi. Ważne jest też podtrzymywanie tej naszej kultury tradycyjnej, ponieważ to warunek naszego przetrwania, naszej tożsamości. Jak tego nie będzie, to nie ma przyszłości. Ja się cieszę najbardziej, kiedy dzieciaki podchodzą i chcą spróbować, kiedy im się to podoba. Ale to są raczej mniejsze dzieciaki. Młodzież nie podchodzi w ogóle lub bardzo rzadko.
A tańczą?
Wstydzą się, są raczej zamknięci na to, ale zdarzają się na potańcówkach tacy, którzy przychodzą i tańczą. To niestety zdecydowana mniejszość, ale od takiej mniejszości się zaczyna. Jak się to pociągnie, jak to się zacznie rozwijać od tej jednej pary, to następne pary to złapią i się zaczyna hulanka! W dużych miastach też jest trochę inaczej. Tę kulturę tradycji przede wszystkim należy najpierw odbudować na wsi, tak, żeby młodzież tańczyła. Na razie w centrum zainteresowania jest telefon, telewizja też, ale już mniej, bo młodzież dzisiaj z telewizji wyrasta. Ale myślę, że jest to do zrobienia, trzeba tylko w to włożyć dużo energii. Ważne jest zbudowanie wspólnoty, takiego poczucia jedności. To misja, którą ja wraz z moimi dudami będziemy realizować!
Tekst: Piotr Baczewski
Zdjęcia: Piotr Baczewski
Film i nagranie: Piotr Baczewski