Martyna Żurek: Ta muzyka jest dla mnie terapią

Zbąszyń (Wielkopolska)

Zofia Kędziora | 2020

Martyna Żurek i Adam Kasier | fot. Danuta Naugolnyk

Martyna Żurek, śpiewaczka i skrzypaczka. Opowiada o tym, jak to się zaczęło, co kocha z muzyce koźlarskiej i dlaczego płacze, gdy słucha archiwalnych nagrań mistrzów.

Zofia Kędziora: W Zbąszyniu dużo się teraz dzieje, i to głównie z Twojej przyczyny. Powiedz, jak to się zaczęło, gdzie załapałaś tego bakcyla? 

Martyna Żurek: Wszystko tak naprawdę zaczęło się w mojej rodzinie. Wychowywali mnie mama i dziadek. W naszym domu mówiło się gwarą, więc to był naturalny język, którego uczyłam się równolegle i właściwie bezwiednie. Niekiedy gwara była w moim słownictwie pierwsza niż „zwykłe” słowa. Oczywiście to nie tak, że nie potrafiłam mówić poprawną polszczyzną. O znaczeniu niektórych słów w normalnym języku dowiadywałam się jednak dopiero później. Na przykład że kwirlejka to mątewka dowiedziałam się na pierwszym roku technikum. 

W Kościanie dużo ludzi mówiło gwarą. Mój dziadek śpiewał tradycyjne przyśpiewki, tak samo zresztą jak mój pradziadek. Ja jako mały dzieciak najpierw próbowałam sił w domu kultury. Na wszystkie kółka się zapisywałam, byłam tam codziennie. Kółko teatralne, plastyczne, rytmika – wszystko. Bardzo wtedy chciałam grać na gitarze, miałam nawet zdany egzamin do szkoły muzycznej. Poszłam w ogóle do szkoły rok wcześniej i ten egzamin też zdawałam rok wcześniej. Jednak powiedziano mi, że na gitarę jestem jeszcze za mała, ale zaproponowano mi klasę skrzypiec, ponieważ okazało się, że poszło mi bardzo dobrze, byłam jedną z najlepszych. Ale moja mama wtedy zachorowała i nie miał mnie kto to do tej szkoły odprowadzać, więc temat się uciął. Jednak w 2001 roku w domu kultury w Kościanie została założona kapela dudziarska. Pewnego dnia, gdy przyszłam ze szkoły, mama – która przeczytała o tym w lokalnej gazecie – powiedziała mi: „Martyna, założyli kapelę dudziarską!”. Bardzo się cieszyłam, bo mnie zawsze ciągnęło do takich, nazwijmy to, niekoniecznie powszechnych rzeczy. Od razu zadzwoniłam do domu kultury, bo telefon do nich znałam na pamięć. (śmiech) 

I tak to się zaczęło?

Tak, poszłam na pierwsze zajęcia z mistrzem Tomaszem Kicińskim. Od razu się tym zachwyciłam. Ale był jeden mankament. Bardzo chciałam grać na dudach. To były czasy swoistego rozkwitu. W Lesznie funkcjonowała już kapela młodzieżowa przy Centrum Kultury i Sztuki, zaczęły się tworzyć nowe, młodzieżowe kapele dudziarskie. Na instrumentach tradycyjnych uczyli tam grać pan Roman Jędraszak, pan Tomek Kiciński, pan Edward Ignyś. Robili akurat nabory do młodych kapel dudziarskich. Na pierwszym spotkaniu był Andrzej Frankiewicz i ja. Na następne zajęcia przyjechał jeszcze Krzysiu Kuśnierek. Wtedy powiedziałam do mojej koleżanki Dagmary Kubickiej: „Dagmara, chodź! Będziemy chodzić do kapeli, będzie fajnie”. Chciałam ją trochę zachęcić, bo wtedy jeszcze nie spotykało się to z dużym zainteresowaniem, pomimo całej tradycji dudziarskiej i Turnieju Dudziarskiego w Kościanie. 

To były rzeczy zawsze obecne. Mam tu na myśli chociażby i Franciszkę Ciesiółkową, wielką mistrzynię, ale i mojego dziadka, który też śpiewał – w domu, ale śpiewał. Ale okazało się, że gdy jest chłopak i dziewczyna, to chłopak gra na dudach. Przez wiele lat ta muzyka, a właściwie kto na czym gra, przeszła ogromną transformację, jednak jeszcze wtedy dziewczyny po prostu nie grały tak często i powszechnie na dudach. W Poznaniu na przykład Paulina Andersz już grała, dziewczyny w Krobi czy dziewczyny w Lesznie też grały, jednak jeśli w składzie był chłopak i dziewczyna, to chłopak grał na dudach a dziewczyna na skrzypcach. Więc tak to się w tym Kościanie zaczęło. 

Zaczęło się też koncertowanie. Mimo że to było całkiem niedawno, paradoksalnie dużo się od tych czasów zmieniło?

Tak! Gdy zaczynaliśmy grać, telefony dopiero wchodziły do powszechnego użytku, ale to wszystko było drogie. A kiedy już się pojechało na jedno, drugie, trzecie granie, zawiązywało się niezwykłe przyjaźnie, poznawało mnóstwo ludzi. I my po prostu wymienialiśmy między sobą listy – z Kasią (jeszcze wtedy) Szwerbel, z Marcinem Szczechowiakiem. Nie było możliwości, żeby sobie esemesować, bo to było drogie, a my byliśmy dzieciakami, więc utrzymywaliśmy ten kontakt listownie. I tak weszłam w ten świat.

To było w Kościanie. A to dopiero początek…

Ja zawsze byłam w pełni zaangażowanym uczestnikiem tego środowiska. Łączyło nas ze sobą bardzo wiele: przede wszystkim muzyka, a co za tym idzie – wspólne zainteresowania, tematy do rozmów. Czułam się zrozumiana, wiedziałam, że nikt mnie tam na przykład nie wyśmieje, bo oni robili to samo, jeden od drugiego uczyliśmy się nowych kawałków. Ten kontakt ze znajomymi ze Zbąszynia stawał się coraz bardziej intensywny. My w ogóle się trzymaliśmy razem, a ze znajomymi ze stęszewskiej kapeli się odwiedzaliśmy, robiliśmy sobie wspólne jam session – czy przy jakimś ognisku, czy na weekend. Jednak to właśnie w Zbąszyniu było to środowisko muzyczne, tutaj była szkoła muzyczna, byli mistrzowie, którzy się o nas troszczyli, jak na przykład świętej pamięci Leonard Śliwa. Jeśli przykładowo pan Heniu Skotarczyk uczył w szkole, to kiedy młodzi kończyli szkołę, to przejmował ich pan Leonard, który łączył tych, którzy uczyli się jeszcze w szkole muzycznej, jak i tych, którzy tę szkołę skończyli. Powstały takie grupy, jak na przykład Pastuszkowi Grocze spod Zbąszynia czy Nasza Pasja.

Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że sezon do pewnego momentu wyglądał tak: wiosna, lato, wczesna jesień i kończyło się granie. My byliśmy dzieciakami, nie było aż tylu tych kapel, co teraz. Ja jednak szukałam opcji, by móc grać cały rok. Więc Zbąszyń stawał się coraz częściej celem moich odwiedzin, a później znalazłam tutaj swoją pierwszą miłość. W pewnym momencie zdecydowałam, że chcę być, mieszkać, działać i przede wszystkim grać w Zbąszyniu. To był moment, w którym skończyłam gimnazjum, zaczęłam się uczyć w Lesznie. Ciężko mi było czasami to fizycznie połączyć, by dojeżdżać na próby do Kościana, więc chodziłam na próby do kapeli w Lesznie. A później, będąc już w technikum, mając z Zbąszyniu drugą połówkę, zaczęłam przystawiać się na to granie z kozłem. Ktoś może sobie pomyśleć: „A, wezmę skrzypce, tutaj zagram z dudami, a tu z kozłem”. To jednak zupełnie inna maniera.

Jak Ty złapałaś swoją manierę do grania z kozłem?

Trochę musiałam się w tym wszystkim nastarać. Wyrocznią dla mnie był Leonard Śliwa, który mnie korygował. Cierpliwie go słuchałam i nie naciskałam, bo wiedziałam, że kiedy będę gotowa, żeby grać z kozłem, to on mi to powie. 

Miałam w ogóle wielu mistrzów. Jeśli chodzi o muzykę dudziarską, był to ukochany Tomek Kiciński. Potem przyszło granie koźlarskie i Leonard Śliwa. Tomek otwierał nam głowy na różne rzeczy, dużo z nami rozmawiał. Mistrz to taka osoba, która nie tylko uczy gry przez godzinę czy czterdzieści minut. To ktoś, kto jest w twoim życiu obecny, jest przewodnikiem, po prostu mistrzem – tutaj chodzi o pełne znaczenie tego wyrazu. Taki był dla mnie Leonard i taki był Tomek. Można było z nimi pogadać, kiedy coś się źle działo, można było się zwierzyć, zapytać o radę. Tomek mnie ukierunkował i rozbudzał we mnie tę ciekawość, otwartość. Leonard natomiast był z nami w trudnym momencie dorastania, kiedy przechodziliśmy gorący okres, bunt. Z nami też łatwo nie było (śmiech). Ale to właśnie osoby, które nas trzymały w ryzach i miały do nas szacunek. Tak jak i my do nich. Zawsze. Ogromny.

Natomiast swojej maniery, właściwie stylu, wciąż się uczę, wciąż nad tym pracuję. To nie jest coś, czego się człowiek raz nauczy i już to ma. Wydaje mi się, że zgubne jest mówienie: „Ja już to umiem grać” albo „Ja już to umiem śpiewać”, szczególnie kiedy jest się młodym muzykiem. Jeżeli mówimy o manierze, to właśnie Tomek Kiciński mnie najbardziej ukierunkował, przy nim stawiałam swoje pierwsze kroki muzyczne, on uczył mnie opanowania instrumentu. Miałam również okazję grać ze starszymi muzykami, ale również moimi rówieśnikami, którzy są w tym bardzo dobrzy.

Był pewien moment, w którym przesiadłam się na muzykę koźlarską, ponieważ granie jednocześnie do dud i kozła może powodować pewne implikacje. Nie chciałam robić zagrywek, których wcześniej w tej muzyce nie było. Trzeba być świadomym tego, co się robi. Swoją manierę, styl wyrabia się wtedy, gdy podpatruje się swoich mistrzów, słucha ich, analizuje. Najcudowniej oczywiście, kiedy można zrobić to z nimi na żywo. Jednak, niestety, te ikony muzyki zaczęły odchodzić i pozostały tylko nagrania – myślę tu szczególnie o koźlarzach. Jeżeli chodzi o śpiew, to najpierw uczyłam się w domu, ale potem pieśni uczyłam się z płyt, bo innej opcji nie miałam. Nie było śpiewaczek w Kościanie. Na Biskupiźnie jest na przykład cudowna pani Ania Chuda, która jest alfą i omegą, jeśli chodzi o ten śpiew, jednak w okolicach Kościana takich osób już nie było. 

Wiadomo, że styl wykonawczy to również swoje emocje, nie da się śpiewać czy grać bez wkładania w to swojego serca, nie da się nie zostawić tam trochę siebie. Chodzi o to, by się w tym wszystkim nie pogubić. W pewnym momencie się czuje, że coś można, a czegoś nie można. Przychodzi moment swoistego osłuchania, bycia w jednej fonosferze. I wtedy to jest już instynktowne: te ozdobniki, zejścia, akcentowanie… Nie jesteśmy w stanie oczywiście do końca kontrolować siebie, bo w pewnym momencie ta emocja wychodzi. I stajemy się w muzyce sobą.

Muzyka dudziarska i koźlarska, choć jest taka sama, to jej przekaz się zmienia. Jak Ty na to patrzysz?

U nas, w Zbąszyniu, jest szkoła muzyczna, w Dąbrówce funkcjonuje ognisko muzyczne, w Siedlcu tak samo. Ja nie mam obecnie uczniów na stałe, choć oczywiście jeśli ktoś chce, mogę pomóc. To jednak kwestia porozumienia się dwóch stron. W szkole muzycznej to edukacja w pewien sposób systemowa, a u mistrzów wygląda to nieco inaczej. 

Myślę, że w naszym przypadku najważniejsze było to, co się potem z nami działo. Sama nie skończyłam szkoły muzycznej, ale ci, którzy ją skończyli, mieli dalej okazję grać, byli „zaopiekowani” przez mistrzów, którzy działali w porozumieniu z tymi, którzy uczyli w szkole muzycznej. My – czyli osoby z mojego pokolenia, z którymi w jednym czasie się uczyliśmy – byliśmy dużo bardziej zaangażowani w tę muzykę, w środowisko; na tyle, że ta muzyka pochłaniała nas bez reszty. Jeśli tylko była okazja, by rzucić plecak w kąt i pojechać na nagranie, to nikt dwa razy się nie zastanawiał. Teraz jednak czasy się zmieniły, większy nacisk kładzie się na edukację szkolną, niemuzyczną. Nie mówię, że to źle. Nie chcę jednak porównywać tych czasów, gdy my się uczyliśmy, do dzisiejszych, bo to nie było ani gorsze, ani lepsze – po prostu inne, bo możliwości były inne. Warto zwrócić uwagę na to, że jeśli dziecko chodzi do szkoły muzycznej, to ma tak naprawdę dwie szkoły. Nie da się porównać tego z tym, że ja chodziłam na kilka godzin w tygodniu na zajęcia kapeli dudziarskiej. Więc cieszymy się, że w ogóle dzieci przychodzą na próby chociażby do Pastuszkowych Groczy spod Zbąszynia czy Naszej Pasji.

Czy według Ciebie muzyka zmieniła swoją funkcję na przestrzeni lat?

Trzeba sobie przede wszystkim zdać sprawę, że pierwotna funkcja naszej tradycyjnej muzyki, czyli użytkowa, została przeobrażona na funkcję sceniczną. Muzyka została w pewnym momencie przeniesiona na scenę, a co za tym idzie – trzeba było pójść na jakieś kompromisy, dostosować te występy w pewien sposób. Kiedyś na potańcówkach na wsi nie grało się dwóch utworów, bo ludziom nudno byłoby do tego tańczyć. Samo strojenie kozła też się zmieniło. Oczywiście zarys pozostał ten sam, ale niemożliwe, by warianty się przez tyle pokoleń nie zmieniały. 

Staram się nie oddalać od meritum, ale zawsze jest w tej muzyce trochę mnie samej. Nie robię żadnych zabiegów, by oddalić się od oryginału, jednak mam takie możliwości, jakie mam. Mistrz jest właśnie osobą, która stoi na straży tego, by być wiernym stylowi. Sprzyjają temu takie spotkania jak Konfrontacje Kapel Dudziarskich w Poznaniu, gdzie można o tym porozmawiać, można tego posłuchać, dowiedzieć się. Tradycja nie jest rzeczą stałą, ona przechodzi diametralne przeobrażenia. My nazywając się kapelą, która wykonuje tradycyjny repertuar, dążymy do tego, by ten styl zachować. Gdy wprowadzamy coś od siebie, mówimy: tutaj jest tradycyjnie i gramy folklor, a tutaj, gdzie coś dodamy czy zmienimy, idziemy już w stronę folku. To nie jest zabronione. Ludzie od zawsze jeździli, w repertuarach kapel pojawiały się kawałki zaczerpnięte z innych regionów, przywiezione z daleka, z bliska. Ten repertuar zawsze przechodził przeobrażenia, podążał za tym, czego odbiorca chce słuchać. Jeśli jednak mówimy, że wykonujemy tradycyjną muzykę koźlarską, wtedy gramy, nie dodając własnych czy obcych elementów.

Potańcówka na dechach / Zbąszyń

Potańcówki w Zbąszyniu to wydarzenie, które właśnie łączy te dwie grupy i ten niepotrzebny dystans skraca.

Jeśli chodzi o te potańcówki, to był pomysł, który od dawna chodził mi po głowie, a praca w Centrum Kultury zwiększyła mi tylko możliwości. Chcieliśmy, by szczególnie młodzi mieli okazję pograć do tańca. Bo jeśli kapela ma możliwość grania do tańca, to wzrastają jej możliwości i ogólny prestiż. Młodzi mieli taką możliwość tylko na Biesiadzie Koźlarskiej. Więc ówczesnej dyrektor Centrum Kultury, pani Katarzynie Kutzmann-Solarek, zaproponowałam, by zorganizować u nas potańcówkę. Dyrektor powiedziała: „Martyna, rób”. 

Zaczęłam działać. Poprosiłam zespół, naszą ekipę z Centrum Kultury, by mi pomogli. Koleżanki i koledzy powiedzieli, że dobrze, pomogą mi tutaj ustawić stoły, powiesić tło, ustawić światła, zamówić, co potrzebne, ale… szczerze mówiąc, chyba nie wszyscy wierzyli w powodzenie tej misji. (śmiech) Ja jednak wierzyłam w to bardzo! Pomyślałam, że nawet jeśli przyjdą dwie kapele, to chociaż pograją, a my sobie potańczymy. Każda okazja jest dobra. Adam Kaiser cały czas mnie w tym wspierał. 

Co się okazało? Przyszło więcej niż dwie kapele. (śmiech) Młodzi mieli prawdziwą okazję do tego, by siebie wypromować, sprawdzić się w nowej sytuacji i złapać kontakt z tymi, którzy przyszli potańczyć. To niesłychanie dużo daje. Taka potańcówka to same plusy, zarówno dla muzyków, jak i dla ludzi, którzy przychodzą. Nawet jeśli chcą tylko posłuchać muzyki, my proponujemy lekcje tańca tradycyjnego i małymi kroczkami oswajamy ludzi z folklorem. Przestajemy teoretyzować, że mamy tutaj tak bogaty kulturowo region, tylko dajemy możliwości, by tę tradycję żywo kultywować. Tak naprawdę ta muzyka jest dla ludzi, którzy tutaj przychodzą. Ona nabiera swojej mocy, gdy ma odbiorcę. Gdy ten odbiorca się jeszcze w nią włącza i tańczy – wtedy muzyka spełnia swoją misję, a my jesteśmy przeszczęśliwi. To również okazja dla samych kapel, by potańczyć i doświadczyć tego wszystkiego od drugiej strony – z Adamem Kaiserem mieliśmy takie przemyślenia, że w sumie zawsze gramy, a rzadko do tego tańczymy. To również okazja, by ludzie się wzajemnie spotkali, poznali i porozmawiali.

Potańcówka na dechach / Zbąszyń

Z Adamem Kaiserem wciąż gracie i próbujecie.

Oczywiście, to nie jest tak, że spoczęliśmy na laurach. Jeździmy, gdzie się da, wciąż spotykamy się na próbach. W tym przecież cała frajda, że możemy wciąż szlifować to, co gramy. Najpiękniejsze jest to, że gdy na przykład mamy straszny dzień, już nic nam się nie chce, nawet jechać na próbę, to kiedy zaczynamy grać, to schodzą z nas emocje. Muzyka ma funkcję terapeutyczną, na początku wygrywamy tę całą złość, te niekoniecznie dobre odczucia, które nagromadziły się w nas przez cały dzień. Zaczynamy czasem bez słów, na zasadzie: „Dobra, teraz gramy, teraz to”. I potem z nas to schodzi i jesteśmy zupełnie innymi ludźmi, i znów mamy głowę pełną świeżej energii. To piękne, co ta muzyka może z nami robić. Jak jeden drugiego słucha, ta fuzja – to jest właśnie to…

Dlaczego w Kapeli Koźlarskiej Adama Kaisera gramy we dwójkę? Bo jedno drugiego słucha, nie wchodzimy sobie w paradę, każdy ma przestrzeń dla siebie, słuchamy się uważnie i po prostu to wygrywamy. Niektórzy ludzie chodzą do psychologa na terapię, a moją terapią jest muzyka. Nie jestem w stanie opisać tego słowami.

Tabor Wielkopolski

lewa: kapela Adama Kaisera   prawa: Martyna Żurek

To prawda, muzyka porusza w nas najgłębsze struny. 

To są rzeczy proste, ale piękne. Niektóre utwory nie muszą mieć słów, ale przenoszę się w tamte czasy i zdaję sobie sprawę z geniuszu tych ludzi, którzy to stworzyli. Jakoś im musiało do głowy to przyjść: konstrukcja tych melodii, te dźwięki ułożone w określony sposób. Coś fenomenalnego. Prawda jest taka, że muzyk ludowy nauczy się grać muzykę klasyczną, ale w drugą stronę już jest gorzej. Z nut można zagrać. A w muzyce ludowej większość rzeczy, tych niuansów, jest niewypowiedzianych, niezapisanych, ukrytych. 

Kiedy pojechałam do Archiwum Polskiej Akademii Nauk, miałam możliwość odsłuchania nagrań, które zostały zarejestrowane i tam zarchiwizowane. Kiedy zaczęłam tego słuchać, to rozryczałam się jak dziecko. Siedziałam i zanosiłam się płaczem, bo mi było tak szkoda, tak tęskno do tych ludzi, tej mentalności, tego życia. Mnie zawsze ciągnęło w stronę prostego życia. Mało tego, ci ludzie dali się nagrać z wiarą, że to przyniesie korzyść przyszłym pokoleniom. Więc szczególnie smutno mi było, że oni to zostawili, dali się nagrać dla nas, dla przyszłych pokoleń, a teraz odsłuchanie tej schedy po nich to luksus dla – nie czarujmy się – nielicznych… Doświadczyłam luksusu, że mogłam tego posłuchać, że miałam do tego dostęp… To zupełnie inne granie. Kiedy tego słucham, to sama w sobie się rozpływam i nawet teraz, gdy to mówię, mam łzy w oczach. To jest tak piękne, tak kojące, tak pełne emocji… Trudno mi znaleźć właściwie słowo, by opisać kunszt tych muzyków. Ktoś powie, że dukają, że ktoś usiądzie i sobie coś zagra. To nie tak – to jest właśnie ten cały styl, ta maniera, to, co się zbierało przez lata, ta ewolucja muzyki. To jest coś, do czego ci ludzie dochodzili przez pokolenia, to brzmienie instrumentów… To całkowicie pozawerbalne.

Chylę czoła i jestem wdzięczna, że został nam tak piękny spadek, że możemy to kontynuować. Że w symboliczny sposób możemy im dać dojść do głosu. Że możemy to dalej robić, i przypominać o tych wartościach, o tym stylu życia. Bo tu chodzi właśnie o pewien sposób życia. Warstwy tekstowe tych piosenek to kolejna rzecz, którą można by analizować. To byli niby prości ludzie, ale niejednego dzisiejszego poetę oni „zjadają”. 

Tam, w tych piosenkach, jest zawarty poradnik na życie. I to jest piękne.

Tekst: Zofia Kędziora

Zdjęcia: Danuta Naugolnyk (tytułowe) oraz Piotr Baczewski (w tekście)

Film: Piotr Baczewski

 

X