Anton Korolev
Poznań (Wielkopolska) / Kijów (Ukraina)
Monika Gigier | 2020
Za górami i lasami, w wielkiej krainie położonej daleko, daleko na wschód płynie rzeka. Potężna i głęboka, której silny nurt nieraz powalał nawet ogromne żelazne mosty. Rzeka rozlewa się szeroką meandrującą wstęgą z północy, na południe, wzdłuż całej krainy. Dawno, dawno temu czworo rodzeństwa założyło nad rzeką miasto. Wielkie i piękne. Od imienia najstarszego brata – Kyja – nazwali je Kyiv. Lub, jak kto woli, Kijów.
W Kijowie, mieście stołecznym, pysznym, strojnym w kapiące złotem cerkiewne kopuły Peczerskiej Ławry, mieszkał młody rycerz imieniem Anton. Młodzieniec stoczył niejedną walkę na miecze z licznymi plemionami innych miast i krain. Zdarzyło mu się w bitwie stracić ząb, zdarzyło się i przytomność. Nigdy jednak nie tracił animuszu. Toteż na rycerskich festiwalach stawiał się często, bo cóż innego do roboty ma młody woj? Tocząc walkę na jednym z turniejów nie spodziewał się, że tuż po niej, przyjdzie mu wkroczyć na zgoła inną, niż rycerska ścieżkę…
Było skwarne, letnie popołudnie, jedno z tych, w których błogości nie przydaje nawet potężny łyk zimnego ałusa, którego bracia Litwini przywieźli w wielkich dębowych beczkach. W takie popołudnia nie pozostaje zmęczonemu porannym turniejem wojowi nic, jak tylko przechadzać się bezczynnie między namiotami obozowiska, wypatrując ukojenia w cieniu namiotu. Żar lał się z nieba i oplatał znużonego młodego rycerza, jak ciężki, lepki koc. Nad jednym z namiotów zawisła w bezwietrznym powietrzu gęsta chmura słodkiego dymu – to z kaljana, fajki wodnej rozpalonej przez poszukujących błogiego kajfu towarzyszy w boju. „Żeby chociaż ślad wiatru musnął czoło…” – pomyślał Anton sterany. Wtem! Jego uszu dobiegła delikatna, niczym powiew zefiru, melodia. Nasz bohater, jakby ktoś w niego drugie życie wdmuchnął, podążył czem prędzej w stronę dochodzącej go muzyki. Przedarł się przez kilka straganów – kupiec równie umęczony tym skwarem nawet nie skarcił go za strącenie glinianego dzbanka – i trafił pod namiot z wyszynkiem. Przysłoniwszy oczy przed padającymi ostro promieniami słońca, ujrzał grajka, spokojnie siedzącego w jedynym skrawku cienia, grającego na fleciku spokojną, kojącą melodię.
– Jestem Rodeon – zagadnął wesoło grajek, ujrzawszy wlepione weń błękitne oczy młodego rycerza. Anton stał tak jeszcze chwilę, bez słowa wpatrując się to w grajka, to w prosty flet, którego dźwięki tak miło go ukoiły. – Podoba Ci się muzyka – zauważył bystro Rodeon – po zmroku jest zabawa. Przyjdź! Posłuchasz, jak gram na dudach!
I tak nasz bohater poznał nowego przyjaciela, Rodeona, i po raz pierwszy dowiedział się, jakiej błogości i radości może człowiekowi przydawać muzyka.
– Rodeonie, grasz na Gaita Gallega (dudach galicyjskich), renesansowych fletach prostych i na wszystkim tak pięknie. Jak to możliwe? – spytał po wieczornej zabawie urzeczony grą przyjaciela Anton.
– A wiesz… – Rodeon zaciągnął się głęboko fajką – po prostu zacząłem grać muzykę – powiedział spokojnie i przymknął oczy, jakby na znak zadowolenia z tego, że życie może być tak proste.
Anton nie marzył wtedy jeszcze, że sam mógłby – jak Rodeon – po prostu grać. Ale z festiwalu na festiwal, z walki na walkę czuł jak miecz coraz bardziej ciąży mu w dłoni, zaś muzyka wywołuje lekkość w sercu. Mniej interesowały go wygrane bitwy, czasem wymykał się chyłkiem z turnieju i przycupnąwszy pod straganem, przysłuchiwał się grajkom ćwiczącym przed występem.
W kilka lat później do stolicy przyjechali wędrowni sztukmistrzowie i prestidigitatorzy, odprawiający misteria muzyki i światła. Nazywali się Musica Radicim. Gdzieniegdzie dało się słyszeć plotkę, że grająca z nimi dudziarka, Śnieżana, jest molfarką, a grając na swoim instrumencie, zaklina słuchaczy do tego stopnia, że jak stado durnych owiec, gotowi są podążać za nią i oddać jej cały majątek. Podobno Śnieżana pod swoim turbanem trzyma kłobuka, który – gdy tylko jego pani zaczyna grać – wymyka się cichutko spod nakrycia głowy i podkrada rozsłuchanej gawiedzi co cenniejsze błyskotki. Niektórzy mówili też, że sztukmistrzowie z Musica Radicim przyjechali z dalekiego Miasta Piotra w karocy zaprzężonej w czwórkę białych niedźwiedzi. Ile z tego było prawdą, nie wiemy. Wiemy za to, że Anton znalazł się pod sceną wśród wyczekującej misterium tłuszczy. Każdy dźwięk dud i szałamaj wyłapywał wszystkimi zmysłami. Nie mógł oderwać oczu od muzykantów grających wśród wirujących płomieni. Stał jak słup soli. Miał wrażenie, że tłum wokół niego zniknął, że ucichł szum ludzkich szeptów, mamrotanych do uszu sąsiadów komplementów: „cóż za widowisko!” i utyskiwań: „dziewka w turbanie wcale nie jest czarownicą!”. Anton stał pod sceną sam. Sam z dźwiękiem i blaskiem ognia. Było to doświadczenie mocne, przeszywające na wskroś. Wtedy dotarło do niego dosadnie coś, co czuł już od dawna. Pomyślał: Ja też chcę to robić! Chcę grać na dudach!
Appendix czyli kilka pytań do budowniczego dud
Dlaczego poświęcasz się teraz muzyce szwedzkiej?
W Szwecji byłem wielokrotnie na festiwalach muzyki tradycyjnej. Poznałem wielu szwedzkich muzyków, którzy poduczyli mnie techniki i repertuaru. Na ten moment zrobiłem więcej dud szwedzkich, niż jakichkolwiek innych! Teraz wracam też do eksperymentowania. Zrobiłem sobie ostatnio gaitę w G, czyli Gaitę Grande. Gram też z Mikołajem Woźniakiem średniowieczny repertuar, więc robię sobie szałamaje średniowieczne – mówi Korolev.
Widzisz różnicę w możliwościach tworzenia i sprzedaży instrumentów miedzy Polską a Ukrainą?
Rynek jest tak samo nieduży. W większym stopniu klientami są ludzie od rekonstrukcji historycznej, w mniejszym – muzycy. Większość to początkujący, nie grający. Może teraz Ukraina przechodzi przez gorszy okres, więc nieco więcej można za instrument dostać w Polsce. Ale ja tak naprawdę mało instrumentów sprzedaję w kraju, raczej za granicą. W sprzedaży pomaga np. Targowisko Instrumentów, kontakty internetowe przez starych znajomych, będących w Danii, Szwecji, Norwegii. To jeżdżenie po festiwalach też mi pomogło, bo, poza graniem, pokazywałem tam swoje instrumenty. Właściwie, nie ma znaczenia, gdzie wytwarzam instrumenty. W obecnych czasach mogą trafić do kogokolwiek na świecie.
Tylko to też jest pytanie – jak dotrzeć do docelowego klienta? Możesz sobie założyć stronę na Etsy. Ale poważny muzyk nie będzie kupował instrumentu na Etsy albo eBayu, bo musi wiedzieć, co to jest za produkt. A ja staram się utrzymywać poziom wyżej średniego, walczyć o swoją reputację, żeby moje imię było kojarzone z instrumentem, który ma wysoką jakość.
Zdarzył Ci się niezadowolony klient?
Był jeden gość ze Szwecji, lutnik, tworzący mandole szwedzkie, mandoliny, bouzuki. Zamówił u mnie säckpipę (dudy szwedzkie). Była ze stroikami z włókna węglowego, na podstawie instrumentów bardziej współczesnych. Jako budowniczy instrumentów, zwrócił mi uwagę na to, że choć stabilny, instrument potrzebuje większego ciśnienia, niż dudy z tradycyjnymi stroikami. A jemu akurat zależało na delikatnym instrumencie, do nauki gry. W rezultacie säckpipa trafiła do pewnego Fina, który kupił ją ode mnie, gdy tylko ją usłyszał.
Czego szukają ludzie kupujący instrumenty przez internet? Co wypada zamieścić w takim ogłoszeniu?
Na wszystkich Etsy, allegro czy olx-ach warto napisać „dudy kobzy tanio” i wtedy będą kupować. Ale – jeśli miałoby to zadowolić jakiegoś profesjonalnego muzyka – trzeba się spotkać, koniecznie. Dać zagrać lub przynajmniej nagrać dźwięk instrumentu w dobrej jakości. Opisać dynamikę instrumentu. Muzyk z muzykiem zawsze mogą się dogadać. Posługują się mniej-więcej tym samym językiem. Nawet jeśli są z różnych krajów. Zawsze można też wprowadzić okres próbny, z możliwością zwrotu. A po drugie – zawsze należy dawać support. Gdyby instrument się popsuł, coś było nie tak, słuchasz osoby kupującej i wnosisz korektę. Kilka instrumentów sprzedałem osobom, które dopiero chciały nauczyć się grać. Szwedzkie dudy kupiła ode mnie profesorka języka szwedzkiego z Podhala. Spotkaliśmy się na festiwalu. Powiedziała: „Super, tylko będziesz mi musiał udzielić jakiejś rady w razie czego przez skype’a czy zooma”. Minęło parę miesięcy i już gra proste melodie!
Ile czasu potrzebujesz na budowę instrumentu od A do Z?
Skończyłem tę gajtę w G, chcę teraz zbudować parę instrumentów w C, żeby mieć co pokazać, jak trafi się jakieś targowisko instrumentów. Czasem bywa tak, że robię kilka instrumentów jednocześnie. Dużo czasu schodzi na stabilizację drewna, impregnację olejem. Po wstępnym strojeniu trzeba instrument ograć w różnych warunkach. Konieczny jest taki „voice’ing” – trzeba sprawdzić, jak się odzywa każda nutka na jednym stroiku, drugim stroiku, jakie są między tym zależności. Zrobić ewentualne podcięcia w otworkach. Sprawdzić czy różne rejestry utrzymują się dobrze w balansie. Średnio wychodzi na to, że mogę robić dwa, trzy instrumenty równolegle, a każdy z nich będzie skończony w dwa-trzy miesiące. Säckpipa idzie szybciej – w miesiąc-półtora – ma mniej zdobień, mniej skomplikowane kształty. Gdybym robił bogato zdobiony instrument, np. oblewany cyną czy z toczonym metalem, trawionym czy grawerowanym wzorem, zajmowałoby mi to znacznie więcej czasu. Raczej zlecałbym to jakiejś zajmującej się tym manufakturze i doliczał koszty.
Czy pomagacie sobie w środowisku budowniczych instrumentów?
Jeśli chodzi o polskie środowisko, producenci niby się do siebie uśmiechają, ale raczej nie podzielą się patentem, nie dadzą instrumentu, żeby nie był skopiowany. Ja staram się utrzymywać dobre kontakty ze wszystkimi. Dla kolegi, który robi dużo instrumentów, robię stroiki. On zamawia drewno w wielkich ilościach, więc mamy taki barter – stroiki za drewno. Jest taki Michał Mazur, który gra na fletach prostych i zaczął je teraz budować, więc zapraszam go do pracowni – ja będę miał z tego pomoc, on doświadczenie.
Planujesz grę na jakichś polskich dudach?
Jeśli chodzi o polskie dudy tradycyjne, mam mniej kontaktu z twórcami. Planuję popracować z Mikołajem Woźniakiem przy dudach wielkopolskich. Chciałbym je robić w dobrej jakości, bo większość instrumentów jest problematyczna i wymagająca. Także niekoniecznie zależy mi na tym, by wszystko było wedle tradycyjnych zasad budowane, ale za to było bardziej dostępne. Żeby lekko grało, było wygodne i dostępne dla dzieci. Zrobimy 5 instrumentów i taki „instrument bank”, żeby prowadzić warsztaty. Grania uczyłaby osoba już grająca. Ja muszę pouczyć się jeszcze trochę melodii, technik wykonywania utworów. Mniej więcej jestem osłuchany z tym, jak to powinno brzmieć, ale jeszcze nie miałem wystarczająco dużo kontaktu z tym instrumentem.
Żeby zbudować dobry instrument, tak związany z repertuarem tradycyjnym, musisz się z tym repertuarem zapoznać, spróbować go pograć. Wtedy rozumiesz, jakie mogą być błędy w konstrukcji i jak je wyeliminować, żeby instrument lepiej grał. Z każdym instrumentem tak jest. Ale takie „wąsko specjalizowane” – z wąskim zakresem nut, specyfiką strojenia – wymagają więcej uwagi. Wybrałem dudy wielkopolskie, bo teraz tu mieszkam i mam bezpośredni dostęp do „źródeł tradycji”. Czy muzyka wielkopolska mi się podoba? Jest dość prosta, ale nie prymitywna. Lubię zatańczyć wiwata, mają też zabawne przyśpiewki o wódeczce.
Zajmujesz się budową instrumentów wedle tradycyjnych zasad czy wprowadzasz innowacje?
Jeśli chodzi o stroiki trzcinowe – pod tym względem nie robię instrumentów tradycyjnych. Sam po prostu nie robię trzcinowych stroików, bo to osobna specjalizacja. Zazwyczaj kupuję trzcinowy stroik z Hiszpanii i do niego stroję zrobiony przez siebie instrument.
Stroisz według jakiegoś stałego wzoru?
Niektóre obliczenia, jak odległość między otworami w przebierce, mam wyliczone empirycznie. Powiedzmy, że kilka instrumentów było zbadane i opisana była ich charakterystyka brzmieniowa, to jak się odzywają. Na podstawie tego były zbadane kanały – jak w środku są ułożone, otwory – pod jakim kątem są nawiercone, jak duże, gdzie. A na podstawie tego były zbudowane nowe instrumenty, sprawdzone. Każdy instrument jest rozrysowany na rysunku technicznym. Na podstawie tych rysunków, danych, według akustyki można wyliczyć, gdzie i jak powinno to być ułożone. W większości przypadków posługuję się danymi empirycznymi: każdy instrument, który zbadałem, od różnych producentów, każdy, który ja zbudowałem, zostaje opisany. Opisuję ich właściwości, zależności między jednym a drugim aspektem budowy. Więc to taki ludowy, empiryczny sposób. Przy tym mam formuły, programy, które pomagają w wyliczeniu poszczególnych rzeczy, ale to sprawdza się w prostych, centrycznych kanałach – jak w dudach szwedzkich, wielkopolskich.
W większości ludowych instrumentów są popełniane podstawowe błędy. Np. kanały w środku przebierki nie są szlifowane. Zostają chropowate. Może to dodaje do charakteru, ale, niestety, taki instrument już nie będzie „powtarzalny”. Jak masz z dobrego drewna zrobione instrumenty, kanały wyszlifowane na gładko, ścianki identycznej grubości, to te instrumenty będą zbliżone do siebie i mniej-więcej powtarzalne. Choć też nie do końca, bo nie ma dwóch identycznych kawałków drewna. Włókna inaczej idą, nawet w tym samym gatunku drzewa. Np. kozły białe, które spotkałem – nie działa w nich zawór i dlatego tak puszczają powietrze, że nie da się stworzyć równego ciśnienia. A tylko na konkretnym ciśnieniu można opierać się o jakąś matematykę. Bo wiesz, ile powietrza przechodzi przez stroik, języczek, że będzie równa wibracja. W tych instrumentach tego nie ma. Powietrze po prostu wychodzi, stroik nigdy nie wypuści tej samej porcji powietrza. Nie da się tego opisać matematycznie. To już można tylko empirycznie zrobić. Lub naprawić ten błąd i od tego dalej się odbijać. Ale to już będzie zmiana konstrukcji – to nie będzie tradycyjne.
Tekst: Monika Gigier
Zdjęcia: Piotr Baczewski