Bartek Koszarek. Jak ktoś mieszkał na wsi, jak słyszał śpiew, to ta muzyka wchodziła mu w ucho i wychodziła palcami.
Bukowina Tatrzańska (Podhale)
Monika Gigier | 2018
Bartłomiej Koszarek-Benkowy | fot. Przemysław Lewanodwski
Bukowina Tatrzańska. Ulica Tadeusza Kościuszki, główna arteria miejscowości, przepełniła się już turystycznymi szyldami, sklepikami, straganami, restauracjami. Styl witkiewiczowski 2.0. Drewniane, wielopoziomowe chaty rozrosły się do gargantuicznych rozmiarów kilkupiętrowych willi. Co bardziej pragmatyczni pobudowali murowane domy, odwołując się do „lokalnej” architektury wielopoziomowością, stromymi dachami i barierkami nawiązującymi do ludowej snycerki; otynkowali na polską modłę – pastelowo. Pod numerem 94 trafiamy na schronisko… Schronisko Smaków – restaurację Magdy Gessler, białą, drewnianą willę. Stoimy pod nią chwilę, kontemplując przytłaczającą zdobność drewnianej fasady, ni to góralskiej, ni to westernowej, trochę z ruskiej baśni, a trochę skandynawskiej. „Globalizacja”, przemyka mi przez myśl. W takim natłoku symboliki każdy znajdzie coś dla siebie, choć mało kto uświadczy swoistej kultury góralskiej. Już niedługo będziemy i o ten wątek zahaczać z rozmowie z Bartłomiejem Koszarkiem – dyrektorem Domu Ludowego… Zabawne, że Gesslerowska willa sąsiaduje z miejscem docelowym naszej ekspedycji. Ma się poczucie kontrastu, porównując te dwa budynki. Dom Ludowy to zabytek Szlaku Architektury Drewnianej Małopolski. Został zbudowany na przełomie lat 20. i 30. XX wieku, a inwestycja ta była w owych czasach i okolicznościach (biedna góralska wieś, po I wojnie światowej) bezprecedensowa i okupiona ogromnym wysiłkiem mieszkańców i przyjaciół Bukowiny Tatrzańskiej. Stylem nawiązuje do witkiewiczowskiego, jednak oszczędnie. Położony poniżej poziomu ulicy, z góry przypomina domek z pieczołowicie ułożonych zapałek, nie przytłacza, choć jest naprawdę pokaźnym metrażowo budynkiem. Właśnie tutaj odbywają się Sabałowe Bajania czy Góralski Karnawał – jedne z najstarszych festiwali skupiających (nie tylko góralskie) grupy i działania folklorystyczne. Za Domem Ludowym roztacza się panorama Tatr. Stajemy przed tą panoramą i sycimy oczy widokiem w oczekiwaniu na rozmowę z dyrektorem.
Bartłomiej Koszarek wita nas w stroju góralskim, ugaszcza w swoim niewielkim gabinecie, przepełnionym festiwalowymi pamiątkami, książkami o podhalańskiej tematyce, gęsto umieszczonymi na zdobnych góralską snycerką komódkach i półkach. Zaczyna opowieść. Historię muzyki regionu barwnie ilustruje przykładami z własnego życia, przeplata z gawędą o dziedzictwie Podhala i obowiązkach, jakie mają wobec niego rody góralskie…
Bronisława Konieczna-Dziadońka | fot. Krystyna Gorazdowska
Pytasz o moje osadzenie muzyczne. Najstarszy muzykujący przodek do którego dotarłem, to brat mojego dziadka Benedykta – Stanisław. Grywał po weselach i tu, w Domu Ludowym. Również kuzyn dziadka – Roman – grywał na basach, i to z Dziadońką. Te talenty – i do rękodzieła, i do muzyki – przeszły na kolejne pokolenia. Bo i tata, i mój nieżyjący już stryj Franciszek to wybitni twórcy ludowi w dziedzinie spinkarstwa, rusznikarstwa – metaloplastyki. Pasy zbójnickie, noże, torby zbójnickie, spinki góralskie – taka domena Bukowiny Tatrzańskiej.
Chowałem się w chałupie przepełnionej muzyką, bo mama, przez lata będąc dyrektorką przedszkola w Bukowinie, założyła przedszkolny zespół góralski Orlynta. Wtedy na Podhalu niespotykane było, że dzieci w wieku czterech, pięciu lat już podskakują i cieszą się tą góralszczyzną. Dziś zespół Orlynta jest imienia Anny Koszarek. To były lata siedemdziesiąte, koniec sześćdziesiątych. Potem, w osiemdziesiątym piątym roku, mama umarła, dość młodo. Więc z jednej strony mama rodem z Poronina, z drugiej – tata, który od najmłodszych roków parał się tym amatorskim ruchem regionalnym. Doświadczył edukacji ze strony Brońci Dziadońki, Józefa Bigosa, Józefa Pitaroka i samego Franciszka Ćwiżewicza, który był tu budowniczym i ważną osobą w tworzeniu Domu Ludowego i tego syćkiego, co wokół Domu Ludowego się działo. To byli mistrzowie mojego taty. A on grywał na gęślach i grał w pierwszej kapeli szkolnej, którą Dziadońka w szkole prowadziła. Tata był związany z Domem Ludowym od dziecka, w latach siedemdziesiątych był prezesem Spółdzielni Kulturalno-Oświatowej „Dom Ludowy”. Tancerz, śpiewak, po trosze i poeta – piękne teksty pisał, które zresztą ja dzisiaj wykorzystuję w swojej muzyce: z zespołem Rzoz gram góralską poezję śpiewaną. I właśnie złóbcoki, drumla, kozy, piszczałki i trombity to taki świat, wokół którego się człowiek cały czas obracał. I skrzypce, i drumle, i piszczałki to jasna sprawa, ale jeden z instrumentów, które kocham, to właśnie dudy podhalańskie – koza.
Pewnie już z dwadzieścia roków na tej kozicce grom. Wtedy jeszcze grali ujek Florek Walkosz, Pietrek Haza, oczywiście Jasiek Karpiel i Tutka Władysław, i Krzysiek na tych kozickak, i telo nos pewnie było. Na palcach rąk obu można było policyć. Teraz, chwalić Boga, to wszystko nabrało innego wymiaru.
No i jeździłem do naszego sławetnego Skupnia w Kuźnice. Ale zanim do Tomasza Skupnia… Przecież ważną postacią dla kultury regionalnej Bukowiny i Podhala był Adam Kuchta. Wybitny artysta z Bukowiny, muzykant, ale i konstruktor dud podhalańskich. Nie mógł już sam wykonywać dud, bo to i lata nie pozwoliły, ale przekazał mi zrobione przez niego elementy, te drewniane – główkę, przebiórkę, duhac, bąka całego. I zajechałem z tym wszystkim do Tomasza Skupnia, czy by nie złożył z tego dud dla mnie. Tomasz po analizie stwierdził, że główkę może wykorzystać i duhac, natomiast elementy takie jak przebiórkę i bąk musiał zrobić on.
I w tych moich dudach zawarte są dwa duchy pięknych ludzi Podhala: Adama Kuchty z Bukowiny Tatrzańskiej i Tomasza Skupnia z Kuźnic. Dlatego bardzo sobie cenię ten instrument, który właściwie w ogóle na razie w strukturze strojenia nie był ruszony od tego czasu.
Ten instrument cały czas stroi. Ja go nie dotykam, nie ruszam, nie przeszkadzam. Staram się go utrzymać w dobrej kondycji przez granie, muzykowanie. Taka moja refleksja: właśnie w tym okresie, kiedy one były kończone – maj, czerwiec – to one najlepiej grają. Tak jakby warunki przyrodnicze, wilgotność, ciśnienie spowodowały, że w tym czasie ten instrument mi tak idealnie gra, od strzała. Choć po dobrym rozegraniu one mi zawsze fajnie grają. Nieraz mi Władysław Trebunia-Tutka powiadał: „Bartuś, jak ci ten instrument stroi, jak ci to gra!”, cieszył się.
Właśnie Władysław udzielił mi paru podpowiedzi, bo ja grałem dość sztywno. Nie miałem wzorców, uczyłem się ze słuchu. Miałem troszkę nagrań Adama Kuchty, ale jemu ten instrument inaczej stroił, inaczej grał. Zresztą jemu też pewne korekty robił Skupień jako młodszy kolega. Adam bardzo piękne, strojne instrumenty robił, ale troszkę gorzej wypadały muzycznie i właśnie Tomasz mu pomagał, żeby one nabierały muzycznej ogłady. Władysław opowiedział mi jeszcze, jak to Mróz grywał i jak to trzeba podchodzić do tego właśnie instrumentu. Tyz on opowiadał, jak był na weselu, czy pamięta z opowieści, jak Dziadońka i Mróz grali na weselu – dudy i skrzypce, więcej nic. Więc jakby to zebrać wszystko, to Bukowina Tatrzańska, dom rodzinny, przyjaciele i właśnie Tomasz Skupień, Adam Kuchta.
I właściwie to powinienem jeszcze powiedzieć o moim młodszym koledze Krzyśku Gocale z Zębu. Bo to on mi pożyczył swoje dudy na dwa, trzy dni. Mógł nie pożyczyć, bo to jest dość osobisty, intymny instrument, prawda – powietrze, buzia, duhanie. Ale dał mi do chałupy, żebym sobie spróbował. Jakby mi nie dał, to bym pewnie bakcyla nie załapał. Powiem o takiej komicznej sprawie: jak zek sie ucył, to były trzy ważne elementy: równe dmuchanie i ściskanie worka, granie i opanowanie ślinienia się. Ze dwa, trzy dni sobie podkładałem pieluchę pod buzię, ciekła ślina, bo nie mogłem załapać. Więc rozbiłem to na elementy pierwsze: na patyku albo kiju zek se palce próbował synchronizować, potem doszła umiejętność oddechu i opanowanie ślinianek. I udało się. Dzisiaj i w chałupie sobie przygrywam, i na jakichś prelekcjach. Można okrasić różnego rodzaju koncerty, występy. Ta koza też się odezwała, jak nagrywaliśmy płytę „Tajemno Nuta” z Rzozem. Tomasz Skupień – jeszcze wrócę – podarował mi przebiórkę w stroju G. Gdzieś tam komuś w Polsce zrobił, ten się nie odezwał i Skupień uznał, że będę chyba dobrym chłopakiem, żeby tę przebiórkę mieć. Teraz ma ją Pietrek Majerczyk, bo ma mi dorobić resztę, żeby ożyła, nabrała życia nowego. Nowe dudy, nowy smak brzmienia. A Pietrek się tym cieszy, pasjonuje, kombinuje z tonacjami pięknie, żeby te dudy w tym G jakoś zabrzmiały.
Tu, w samej Bukowinie, nikt nie gra na kozie. Próbował – z niezłym skutkiem – Jasiek Kuchta, natomiast ten instrument, który nabył, był słaby i chyba Jasiek trochę się zniechęcił. Jest młody chłopak w Białce, Michał Sęk się nazywa. Nawet wczoraj żeśmy gadali, że stroiki z włókien węglowych sobie porobił, żeby mu to zawsze stroiło. Mówił mi o swoim pomyśle na podwójny bas. Takie innowacyjne podejście kontynuowania tradycji tego instrumentu. Ja się cieszę. W tej chwili jest trochę młodych, którzy poświęcają temu należytą uwagę, czas i umiejętności. Ja to hobbystycznie traktowałem, ale teraz są inne możliwości. Ta dekada czy kilkanaście lat sprawiły, że jest Pietrek Majerczyk, który nowego ducha wniósł w dudziarstwo, że ci młodzi chłopcy gdzieś tam szukają, robią, kombinują. Myślę, że mają inny start niż ja te dwadzieścia lat temu, kiedy człowiek właściwie czuł się osamotniony i tak po omacku szukał smaku dud – kozy.
Gdzie jest granica między kontynuowaniem tradycji a przerabianiem, które może doprowadzi do tego, że to wszystko się rozsypie? To się nie rozpełznie. To jest jak z muzyką. Twórczość Krzyśka Tutki czy mojego Rzozu tego rozpadu tradycji nie powoduje. Do zepsucia doprowadzają takie „kotletowe” przedsięwzięcia discopolowe. To psuje. Natomiast pewnej klasy sprawy inspirowane tradycją – nie. I w dudach to samo. Już teraz jest to archaiczny, opisany z wiedzą instrument, określony. Ma swój wygląd i sposób grania. Natomiast jeśli ktoś na tej bazie będzie budował swoje pomysły, to będą one po prostu pomysłami. I na sto procent wiem, że to nie będzie manierą, że nikt nie powie: „To jest tradycyjne”. To coś nowego. Może to będzie jeden instrument i na tym się skończy? Też wiemy, że są różne głosy, że Pietrek Majerczyk zmienia tonacje (przyp. red. dudy podhalańskie posiadały różny strój pomiędzy F-dur do A-dur – grający sam stroił instrument według swojego upodobania, a współczesny najbardziej popularny strój kozy F-dur zaproponował mistrz dud Tomasz Skupień z Kuźnic), kombinuje. Dla mnie to nowy duch i otwarte okno na sprawę. W moim przekonaniu to nie psuje. Tym bardziej że czasy się zmieniają i troszkę inne możliwości techniczne pozwalają na wiele rzeczy.
Porównałbym do tego spinkarstwo. Najbardziej tradycyjne, dawne były spinki odlewane albo wycinane metodą majzelkową, czyli tworzyło się formy przecinakami. Tak robiło pokolenie Józefa Bigosa. Pokolenie wychowanków Bigosa, jak mój tata, miało już dostępne piłki włosowe, więc pewien sposób precyzyjnego wykonania, zdobności pogłębił się. W tym momencie jest laser. Jeszcze z dziesięć lat temu twierdziłem, że to jest niedobre, że to jest be. Jednak to wciąż nadawanie formy, bardziej precyzyjne.
Natomiast zdobienie ciągle zostaje umiejętnością indywidualną – uderzenia puncy, sztancy. Zmieniała się możliwość nadania formy: od majzla, piłki włosowej po laser, natomiast ciągle nie zmienił się sposób zdobienia. Oczywiście bardziej precyzyjne sztańce można robić i ten wzorek może być zdobniejszy niż u Bigosa, ale to ciągle to samo podejście. Czyli na przestrzeni czterdziestu, pięćdziesięciu lat to się zmieniło. Co będzie dalej – nie wiem. Ale to trwa. Nawiązanie do tradycji jest absolutne. Mamy wiedzę, że pewne wzory nazywamy bigosówkami, pewne dziadoniówkami, od Dziadonia Bronka – ucznia Bigosa.
Józef Bigos fot. arch. domu ludowego
Takiej robocie nie trzeba marki ® dawać, bo wiadomo, że to robił Koszarek, a to Kuchta.
Jak chcesz taką, nie inną robotę, to idziesz do tego majstra, bo on ci się widzi, nie wciśnie ci nieswojej roboty albo nieswojego projektu. Natomiast dzieją się i złe rzeczy: rzemieślnicy zeskanują, poryktują, wezmą ci górę spinki od Kuchty, dół od Koszarka, no i zaczyna się zabawa. Bo każdy z nich chciał zrobić swój wzór i pochwalić się nim światu.
Tu robiło pięciu spinkarzy i każdy robił inaczej. W pewnej konwencji i smaku, ale robota gadała sama za siebie.
I tu nawiązanie do dud: nie bałbym się wytwarzania, kombinowania. Tym bardziej że po to sięgają naprawdę ciekawi ludzie. Z pasją i z chęcią. To nie są ludzie przypadkowi. To są ludzie, którzy albo chcą to zrobić bardzo tradycyjnie, albo jak kombinują, to z wyczuleniem na sprawę, traktując to jako eksperyment, a nie chęć zmiany. Tak na to patrzę.
Adam Kuchta | fot. arch.domu ludowego
Czy zainteresowanie ludzi muzyką góralską wzrasta? Myślę, że jest constans… Pewnie z ćwierć wieku zajmuję się młodymi ludźmi, uczę tańczyć, śpiewać, grać, i zawsze się znajdzie jakiś talent, co chwyci skrzypiec, tańca, śpiewu… Jest pokolenie takich „zespolanów” – rodzice byli w zespole i na dzieci to naturalnie przechodzi. Zaś sucho jest, ale jeśli chodzi o muzykę, to to tak stabilnie wzrasta. Gorzej z jakością czy z odpowiedzialnością za to, co się gra. To temat poruszany od kilkunastu lat. Karcma, muzyka Karpat, mieszanie muzyki i nie wiadomo, co się gra. Ale dzięki temu, że jest dyskusja, są rozmowy, teksty na ten temat, to na dość dobre tory muzyka jest wepchana. Teraz to samo tyczy się stroju góralskiego. Jest taki freestyle i bylejakość, i niewyczulenie na to, co tradycyjne, a co nie, co wolno w wesele, a co na Boże Ciało założyć. To jest przeniesiony wzór tego, co się z muzyką działo, i jakoś to się dało w muzyce uporządkować, a teraz dzieje się w naszym regionalnym odzieniu… Teraz negatywnie nazywa się to cepelią, cepeliadą. Kiedyś rękodzieło z Cepelii to była klasa robota, to byli artyści, którzy robili rękodzieło na wysokim poziomie, w porównaniu do tego, co teraz niejednokrotnie się dzieje. I to prawda – byli ci, co robili wzorce, następnie różni rzemieślnicy to kopiowali.
Później, jak diabli wzięli Cepelię, to ci, co ino widzieli w tym dudki, przestali być „artystami”, a ci, co w pełni rozumieli sztukę ludową i to było ich życie, zostali do dziś wybitnymi twórcami. I jeśli przychodzi klient i chce kupić opasek czy spinkę, to ten, co czuje sprawę, kupcowi doradzi, powie mu: „Ja ci takiej nie zrobię, bo to nie jest tradycyjne, to jest wydziwianie, to nie jest nasze”. A drugi to wmontuje tu czy jakąś Matkę Boską, czy byle jakiego – z całą miłością do niego – papieża. Spauperyzowali to, popsuli, robią cuda. I to jest plastik, to jest brzydkie, to jest jarmark, to jest tandetne i często nas potem tak ludzie z zewnątrz odbierają. Takie sprzężenie zwrotne przez bylejakość. Natomiast wtedy są właśnie cenni ci ludzie, którzy umieją powiedzieć „nie”. „To, że będę miał jakieś pięć stówek czy coś, to nieważne, bo ja to tak robię. Jak chcesz ode mnie kupić, to się zgódź na to, co wiem, co umiem, co robię”. I coraz mniej jest takich twórców: hafciarzy, co portki robią, spinkarzy, tych, co opaski, i tych, co grają.
Przyjedzie jakiś, stówkę ci da i na przykład zbójnickiego w karcmie masz mu zagrać. Ja zbójnickiego w karcmie nie będę grał, bo to jest ważna dla mnie nuta. Przed półwypitym turystą czy grupą ludzi nie będę poniewierał niektórych nut naszych podhalańskich. Ale to właśnie głęboko w rodzinie, w środowisku trzeba mieć skonstruowane serce, ducha, żeby człowieka było na to stać. Ale powiedzenie, że przez napływ turystów i tworzenie dla nich atrakcji nasza kultura się tandetyzuje, to byłoby nadużycie, skrajne postawienie sprawy. Jednak kilkanaście lat czyszczenia podejścia do muzyki, nawet w karczmach, przyniosło bardzo pozytywne efekty.
A turyści? Nie dalej jak przedwczoraj byłem nad Czarnym Stawem pod Rysami, tam jest piękny krzyż, pod nim człowiek siedział z dzieckiem i przyszła trójka młodych ludzi, i „ku…”, i „chu…”. Zwróciłem uwagę, żeby sobie te „ku…” zostawili na inne okazje i nie tu. Więc się uspokoili. Ale za pięć minut przyszła druga ekipa i tam jakaś kobieta powiedziała: „I po co ja tu weszłam, gdybym wiedziała, że tu jest tak, to bym w ogóle tu nie lazła, bo nad Morskim Okiem widać to samo co tu”. Mnie to dotknęło. Podszedłem, opowiedziałem trochę o historii, o Zamoyskim, co widzimy, czego nie widzimy. Podziękowali. Ale przez te pół godziny dotknąłem turystów, którzy w ogóle nie są przygotowani na doświadczenie Tatr, gór, przyrody. Mało tego, z nutą jakiegoś obrzydzenia przychodzą. Wtedy to boli. I wtedy, jak taki gość ci przyjdzie do karcmy i w taki sposób powie: „Zagraj mi, góraliku, zbójnickiego”, to ja powiem „nie”. Natomiast jak przyjdzie człowiek, który zainteresowany jest i zapyta, czy jest jakaś inna odmiana zbójnickiego w Bukowinie, wtedy zagram tego zbójnickiego, bo facet wie, o co pyta, i w inny sposób traktuje sprawę.
Jest tak, że sami sobie często, górale, zarabiamy na takie, a nie inne traktowanie. Bo na Krupówkach to, na Gubałówce tamto. I przez sieci tego dziadostwa turyści się nie przesieją i do góralskiej prawdy, istoty nie dojdą; zatrzymują się na tym, co oferują Krupówki…
Bartłomiej Koszarek | fot. Maciej Kuchta
Wspominałem o tym, że były prowadzone rozmowy w sprawie muzyki karczemnej. Kto dba o czystość sprawy góralskiej? To były społeczne ruchy. Z jednej strony pisanie artykułów w „Tygodniku Podhalańskim”, rozmowy na falach radia Alex, rozmowy między różnymi muzykującymi rodami. Takie samooczyszczenie trochę. Sama rozmowa, próba uporządkowania spraw. Kto jest tego typu strażnikami? Właśnie takie rody góralskie, autorytety muzyczne, które pilnują tego nie przez źle pojętą dumę czy roszczenie sobie, że jest się carem wśród muzykantów i jedyną prawdą, ale w poczuciu odpowiedzialności za to, jak się grało w Kościelisku czy Bukowinie. Jak grał Chotarski, jak Dziadońka, jak grał Berda-Szostak czy Stoch-Gronkowion. Tu chodzi o dochodzenie do wzorców i dawanie tych wzorców jako przykłady. Nikt nie wymaga dziś, żeby kopiować grę Dziadońki, Wilczka i tak dalej, ale by – na ile da się – ten smak danej wsi zachować. I jak gdzieś te smaki wychodzą potem, to jest cudowne.
Z doświadczenia tego naszego Dziadońcynego Grania – Spotkań Muzyk Podhalańskich: cztery muzyki młodego pokolenia z rzędu i cztery tak samo zaczynają – te same nuty, to samo tempo, te same palce. Póki nie przyjdzie jakiś młody muzykant z rodu ciekawego albo muzykant starego pokolenia. Wtedy widać odmianę, wtedy to inaczej gra. A tak to pach, pach, pach – taki sam schemat. Albo nie wiedzą jeszcze młodzi ludzie, albo nie mają wzorców ze swojej wsi, albo próbują unifikować na tym poziomie, który się tworzy w ich pokoleniu. Na pewno jest problem z dotarciem do źródeł…
Może trzeba by wejść głębiej w środowisko, może trzeba by siać i orać cały dzień, żeby poczuć smak ziemi i dopiero wieczorem chwycić za instrument i poczuć tę radość, frajdę z grania? Przecież jak ja grałem jeszcze z ujkiem Giynkiym Wilckiym, to był post i był adwent, i schluss. Jak my się schodziliśmy na pasterkę, to człowiek emanował wręcz chęcią wspólnego grania! Kiedyś bardzo człowiek to odbierał osobiście i emocjonalnie. Bo jak pogrzeb, to musiały te gęśle zapłakać, jak wesele, to musiały się śmiać, jak gdzieś w kościele, to dostojnie zagrać. W ogóle świadomość prymisty polega na tym, że wie, gdzie gra i czemu ta muzyka ma służyć.
Widziałem Eugeniusza Wilczka w wielu odsłonach tej samej nuty. Kiedy tę samą nutę gra do tańca, a kiedy na pogrzebie, kiedy gra, bo chce się popisać, bo wie, że tam kilku prymistów go słucha i, kiedy sobie siedzimy tu i chcemy pomuzykować. To jest właśnie wielkość podejścia do sprawy funkcji. A teraz co się zrobiło? Dzień jak co dzień – często jest tak, że jak wczoraj, tak i przedwczoraj, i jutro. I mało kto umie w sercu zachować takie miejsce, które otworzy dopiero, jak przyjdzie mu zagrać. Kiedyś to ino ludziom, którzy byli muzykantami albo zasłużyli się swoją pracą dla kultury, grało się na pogrzebach. Teraz coraz częściej słyszę, że nawet agencje pogrzebowe wynajmują muzykantów. Ostatnio zagrali dla takiego górala, co się przeniósł w stronę Krynicy i tam umarł. Zakład pogrzebowy wziął namiary i już tam ze dwa razy chłopcy byli, żeby ograć pogrzeby. Więc nie ma już takiego emocjonalnego podejścia – ktoś z rodziny, ktoś bliski z Bukowiny, to zupełnie inaczej się gra. A tu, po prostu, jest kontrakt. Trzeba zagrać, pożegnać kogoś, kto umarł. No i tak się też stało z pytacami – weselnymi drużbami. Kiedyś pytacowali tylko i wyłącznie brat, kuzyn, ktoś z rodziny, kto miał lepszy głos niż inksi. To chciało się iść do kościoła, być z młodymi, chciało się być w całej radości wesela.
Teraz chcą mieć pytacy – biorą pytacy, co przyprowadzą do kościoła, odprowadzą. Potem dopiero przyjeżdżają na cepowiny, w ogóle emocjonalnie niezwiązani z ludźmi, z młodą parą, z nikim. Tylko dla oprawy. A kiedyś to byli bardzo związani z młodymi, z rodziną młodych i się bardzo poczuwali, żeby uczestniczyć od A do Z, żeby to wesele z radością wieść, prowadzić.
Takie jest życie, tu chyba nic nie zrobimy. Natomiast ważne, żeby uczulać, gadać, żeby ten młody, który może to zrozumieć, sobie takie miejsce w serdusku znalazł, żeby ta muzyka była emocjonalna na daną chwilę. Wtedy jest to niesamowite.
Gienek Wilczek | fot. Krzysztof Haładyna
W Polsce jest problem braku wychowania muzycznego. Gdybyś miał to wychowanie muzyczne, to może byś podszedł z większym zainteresowaniem do muzyki świata czy regionów w Polsce. Dawniej to się w przedszkolu uczyłem zbójnickiego, krakowiaka, młodzież przy ognisku sobie zaśpiewała to czy tamto. Teraz to zanika. Jakby były choćby małe wzmianki o tym, że są regionalizmy, że są takie i inne stroje, taką, siaką muzykę grają i to wszystko jest Polska… Ja mam siedemnaście osób w dzienniku zapisanych: dzieci od szóstego roku życia do trzeciej klasy podstawówki. I schodzimy się tu raz w tygodniu, siedzimy w kółeczku, w prosty sposób mamy rozpisane te nuteczki – palcami. I grają już tak pod dziesięć nut (melodii – przyp. red.) te dzieciątka. Z doświadczenia wiem, że tak pewnie czwórka z tego zostanie, ale reszta, jak urośnie, będzie miała szacunek do tego i może syna pośle. I to się dzieje na całym Podhalu.
Dochodzi do tego wychowanie w chałupie, w rodzinie. Bo u mnie w domu to syćkie małe dzieciątka grają: druga, trzecia klasa – zgrzypimy sobie razem. Nie na zasadzie przymusu, ale żeby się zabawić. Dziś nawet jak byłem w domu, to powiedziałem dzieciom, żeby sobie coś przegrały i razem zagrały. Czasami jak tu sobie siedzimy, to bierzemy sobie te złóbcoki, te basiątka i przegramy coś dla zabawy. Choć nagromadzenie możliwości grania powoduje, że chce się posiedzieć i bez instrumentów… A kiedyś było odwrotnie! Kiedyś elementem spotkania było to, że bierzemy skrzypce i gramy non stop trzy godziny. Tego jeszcze dotknąłem – łaknienia. Nie było karczm, był rok liturgiczny. To powodowało, że byliśmy spragnieni grania. A teraz: „Posiedźmy, bo wczoraj my grali, przed chwilą skończyli”. Chociaż radość jest. Ja sam łaknę, może właśnie dlatego, że nie mam tylu możliwości grania, co koledzy w tych środowiskach karcmiano-weselnych. Do tej pory sobie cenię, kiedy mam możliwość pomuzykowania.
Jak ktoś mieszkał na wsi, jak słyszał śpiew, to ta muzyka wchodziła mu w ucho i wychodziła palcami. A teraz pytanie, co zrobić, żeby to nie było na siłę wbijanie w głowę, ale by przekonać młode pokolenie, że ta muzyka jest atrakcyjna? Trzeba by tu niesamowity wysiłek włożyć.
Teraz mnie dyrektorowanie zahamowało, ale jak tu pracowałem z dziećmi, z młodzieżą, to ciągnąłem te dziewczęta, tych chłopców po polanach, żeby tę muzykę, ten wierchowy śpiew, który tu był na halach śpiewany, spróbowali zrozumieć. Dotknąć echa, dotknąć nieba, zrozumieć, że są na polanie, a nie w zamkniętej przestrzeni czy na scenie.
Sam sobie robiłem takie lekcje, że brałem złóbcoki czy skrzypce i szedłem w Dolinę Pięciu Stawów na trzy dni, żeby posłuchać, jak to tam zabrzmi, jak ja tam będę grał. Kiedy tylko sam Pan Bóg obserwuje i słyszy. Cisza. A ja się zastanawiam, jak tu ten palec położyć, żeby Boga nie obrazić. Można ludzi, którzy mają żyłkę ku temu, nauczyć takimi sposobami. Bo wiemy – pasterstwa nie ma. Mój tata pasał owce na polanie, krowy gonił, żył takim światem i te sprawy przekazał mnie. Więc chodziłem po tych polanach, tymi ścieżkami, żeby kielo-telo tej prawdy dotknąć, nie zostać na tym etapie teoretyzowania, wyszukiwania, ale też wiedzieć, co tam jest, jak tam jest.
Gienek Wilczek, jak chodziłem grać do niego, to nie uczył palcowania. On uczył cię zjawiskami przyrodniczymi i tym, co przyroda niesie. Jak żeś nie umiał tego zrozumieć, to wychodziłeś od niego po pierwszym spotkaniu i nie wracałeś. Bo on gadał „Bartuś, tym paluskiem to musis jak owiecka ogonkiem”. To musisz wiedzieć, jak przy dojeniu ta owieczka ogonkiem rusza. Albo gadał: „Jak totom nute gros, to se musis jom rozłozyć jak szarotecka na skale do słonecka”, albo: „Jak tom gros, to tak jak przyjdzie burza i z gór leci wiater holny!”.
Oczywiście, że grał i pokazywał palce, ale do tego dawał cały zestaw zjawisk, które albo dotkniesz i rozumiesz, i umiesz je przełożyć, zawrzeć w swojej muzyce, albo pomyślisz: „Co mi tu będzie gadać!”. Mnie fascynowała niesamowicie jego filozofia. Poznać jego filozofię i mistrzostwo, i podejście było dla mnie niesamowitą lekcją – pobyć z człowiekiem, poznać go, mieć dla niego czas. A nie wpaść na szybko, bo wyjdziesz z niczym. Ale co się za tym kryje? Co sam sobie możesz nadbudować? Bo tu jeszcze jest ważne, czy cię ograniczy mistrz i powie: „Tak masz grać, bo ja tak gram”, czy: „Ja tak gram, ale ty masz grać po swojemu, inacyj se to zrób”. To jest sprawa – co cię nie zasuszy, nie zasuszy regionu, nie zabije ciebie w tym wszystkim. „Ja wiem, że jestem twoim mistrzem, ale tu ci pokazuję, ja tak gram, wykorzystaj ten ozdobnik, to czy to, ale poszukaj w tym siebie”. Jasne, że elementy wychwycisz, ale to jest to, co żeśmy gadali – słychać tam Dziadońkę, Gienka i tak dalej, ale „Graj, żebyś to ty był z moimi radami, moją prawdą, a nie odwrotnie”.
Tekst: Monika Gigier
Zdjęcia: Archiwum Domu Ludowego w Bukowinie Tatrzańskiej
Filmy: Piotr Baczewski