Antoni Gluza. Dudy są dobre na uspokojenie nerwów, ale nieraz i chciałoby się je do pieca wrzucić…
Szczyrk (Beskid Żywiecki)
Anna Kapusta | 2019
Antoni Gluza | 2019 | fot. Kuba Borysiak
Dudy to jest instrument bardzo kapryśny! Antoni Gluza o dostrajaniu życia do dud
Według Antoniego Gluzy dudziarz musi być skuteczny jak jazzman. Zobowiązany jest on wobec samego siebie i słuchaczy umieć „iść w życiu po brzytwie”, czyli improwizować tak, żeby nikt inny nie był w stanie „podrobić sensu jego gry”. W muzyce pasterskiej, bez której nie byłoby przecież dudziarstwa, chodzi właśnie o taką dojrzałość improwizacji, o siłę własnych wyborów i ich życiowe konsekwencje. „Słychać to w grze dudziarza”. Tym bardziej „mając w chałupie uczennice i uczniów, nie można zrobić pudła” – nie da się bezkarnie raz stracić twarzy. Bo pasterstwo – i dudziarstwo – jest kulturą honoru, a każdy „fałszywy oddech”, to znaczy płytszy niż ten z samych trzewi, zdradza „nieprawdę wykonawcy”. Dudy wymagają od dudziarza odwagi „dostrajania do nich życia”.
W biografii Antoniego Gluzy gra na dudach zaistniała dopiero, gdy skończył on 25 lat. Wcześniej artysta miał za sobą pracę muzyczną między innymi w wojskowej orkiestrze garnizonowej, młodzieńcze lata w szkolnej orkiestrze oświęcimskiej szkoły salezjańskiej i grę w bielskim big bandzie. Każdy z tych kroków był owocny, gdyż jak twierdzi dziś muzyk, „autentyczna kultura ludowa” to „przelotowa pieśń”, potęga doświadczenia. Od zawsze ludzie uczyli się od siebie nawzajem, naśladowali innych, wzbogacali przekaz i wybierali ten, który był im najbliższy. Żywa tradycja to codzienny rozwój.
Aby powstały pierwsze, prywatne dudy Antoniego Gluzy, wykonane dla niego przez Feliksa „Felka” Jankowskiego z Żywca, konieczny był przypadek. „Zachorzała koza u teściowej, więc nadarzyła się sposobność łatwego pozyskania skóry na instrument”. Dziś Przemysław Ficek buduje dudy z ekologicznej, sztucznej skóry. Tak, żeby „dudy były i kozy żyły”. Żadne zwierzę nie musi tu zdechnąć ani zostać zabite. Czasy i ludzie się zmieniają. I tak jest dobrze, bo grunt to „uczcić człowieka od narodzin aż po ostatnią przysługę”. I ważne jest tylko to, żeby miał kto posługiwać na pogrzebie góralskim glissandem w pieśni „Mój stróżu, Aniele”. Były i są piszczały jednootworowe, dudy, heligonki i akordeony w tradycji. Trzeba o nich myśleć razem z człowieczą opowieścią o obrzędach: narodzinach, weseleniu się i o ostatniej drodze. Niedobrze jest zapominać o przeszłości i nie ma się też jej co wstydzić, jeśli jakąś biedą nauczyła nas pokory. Liczy się jedynie, żeby na koniec miał nam kto zagrać, jak choćby poczynili to w ostatniej posłudze dudziarze dudziarzowi Edwardowi Byrtkowi, tej z 2 marca 2019 roku. „Muzyka jest po to, żeby uczcić człeka, jakim on był w godności”. „Dudy to jest instrument bardzo kapryśny”. „Nie zawsze stroją, bo tak”.
„Moje życie nie polegało na dudach” – pejzaż kultury pasterskiej według Antoniego Gluzy
Zdaniem Antoniego Gluzy, „nie da się pomyśleć mądrze o dudach bez całościowego rozumienia kultury pasterskiej” wraz z jej centralnym etosem „bycia góralem”. To jest ta specyficzna kombinacja przestrzeni myśli górala i energii górskiego pejzażu, który go otacza. Dlatego właśnie artysta skomponował i wraz z synem Rafałem nagrał hejnał na cztery trombity, który codziennie, w samo południe, rozlega się obecnie w Szczyrku. W ten sposób duchowość pasterska wyznacza swą dźwiękową domenę i każdy, kto w Szczyrku usłyszy te hejnałowe trombity, wkracza w pasterskie sacrum. Jest w tym zamysł konstruowania pejzażu dźwiękowego Szczyrku, a pasterska fonosfera ułatwiać ma odbiorcy przyswojenie wartości góralszczyzny. Tak jak trombity, także i dudy mają współcześnie swoją misję przekazywania wartości „przez ucho”. A naukę gry na dudach rozpoczął Antoni Gluza po 25. roku życia. Wcześniej grał już na innych instrumentach pasterskich, były piszczały i okaryny. Od tego świadomego początku gry na dudach podpatrywał on z podziwem mistrzów dudziarstwa, takich jak Edward Byrtek, Czesław Węglarz i Jan Pituła. „Moje życie nie polegało na dudach” – mówi z przekonaniem Antoni Gluza. „I dobrze” – dodaje po chwili, bo „do dud trzeba dorosnąć, żeby zrozumieć ich znaczenie. Dudy zrastają się z człowiekiem, a do tego trzeba mieć już koniecznie swój moralny kręgosłup”. O wartościach kultury pasterskiej w Szczyrku bardzo długo w Polsce nie wiedziano nic, bo etnografowie za „prawdziwych górali” uważali przede wszystkim zakopiańczyków. Szczyrk był więc – zdaniem Antoniego Gluzy – zbyt długo pomijany etnograficznie. Nawet Aleksandra Bogucka-Szurmiak, wybitna etnomuzykolożka, stała bywalczyni konkursów i festiwali folklorystycznych w Polsce, długo musiała się przekonywać, że Szczyrk ma także coś interesującego do zaproponowania polskim folklorystom. Antoni Gluza z serdecznym uśmiechem opowiada z namysłem jako anegdotę swój towarzyski spór z lubianą i szanowaną panią etnomuzykolog o to, czy taniec zbójnicki jest genetycznie zakopiański, czy raczej bałkański. Twierdzi on dowcipnie, że optował za tą drugą opcją i do dziś jest do niej bardziej przekonany, choć w myśl własnej koncepcji „pieśni przechodniej” nie uważa się wcale za fundamentalistę żadnej tradycji i cieszy go krążenie motywów muzycznych w całej Europie. „Na tym polega życie, żeby brać z niego to, co najlepsze, a zbójnicka siła żyje w śpiewie i w tańcu, które służą ludziom”.
„Na dudach nie miał kto grać” – kręte ścieżki życia tradycji w Szczyrku i nie tylko
Antoni Gluza twierdzi, że dobry muzyk powinien umieć zagrać wszystko, czyli równie sprawnie poruszać się w muzyce tradycyjnej, co w klasycznej lub rozrywkowej. Nie ma przecież lepszych i gorszych kanonów muzycznych, są tylko różne przekazy i każdy można doprowadzić do mistrzostwa. Był moment w jego rozwoju muzycznym, chwila kluczowa dla całego życia, kiedy zadecydował, że porzuca obiecującą karierę muzyka rozrywkowego na rzecz „folklorów”, jak to sobie sam nazywa. Decyzja nie była łatwa i sporo go kosztowała, bo rynek muzyki tradycyjnej w Polsce nigdy nie należał do komercyjnych.
Pierwsze dudy, które Antoni Gluza trzymał w rękach, zakupiono do domu kultury w Bielsku-Białej. W latach 70. nikt jednak na nich nie chciał grać, bo był to „wstyd”, który dziś trudno jednoznacznie zrozumieć. Być może chodziło o skojarzenie dudziarza z żebrakiem, pokutujące w XX wieku wraz z lękiem przed biedą, tak dotkliwą w wielu rodzinach góralskich. Jest też drugie wyjaśnienie, które proponuje Antoni Gluza, a więc specyficzne mody kulturalne obecne także w tradycyjnej muzyce. 1826 rok to moment wyparcia dud przez heligonkę w całym Łuku Karpackim. Walka heligonki z dudami rozstrzygnęła się na korzyść tej pierwszej. I heligonka jednak nie przetrwała konkurencji z akordeonem, którego hegemonię Antoni Gluza datuje na czas około 1960 roku. Te czynniki kulturowe złożyły się na trudności w odbudowie dudziarstwa. Kręte bywają drogi życia tradycji, z jej niespodziewanymi odejściami i powrotami, a Antoni Gluza jest bardzo ostrożny w stawianiu wszelkich jednoznacznych diagnoz muzycznych. Żałuje, że wciąż nie dowartościowano w Polsce pasterskiej piszczałki jednootworowej, która również powinna być uznana – jak dudy żywieckie – za światowe dziedzictwo kulturowe i wpisana na listę UNESCO. Trzeba będzie to szybko nadrobić.
„Zachorzała koza u teściowej, to Felek Jankowski zrobił mi pierwsze dudy” – „tak miało być”
Nauka gry na dudach rozpoczęła się na wypożyczonym instrumencie. Potem były już pierwsze znaczące sukcesy, jak nagrody na Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu Dolnym. Radość z tego docenienia miała też swój środowiskowy, przykry dla Antoniego Gluzy rewers w postaci „zawiści” niektórych kolegów. Tuż przed koncertami zdarzało się nawet niewyjaśnione nigdy „chowanie stroików” oraz „podobne złośliwostki i małostki”. W latach 70. trudno było o dudy na Żywiecczyźnie. Mistrzem, który budował dudy cenione w całym regionie, był bez wątpienia Felicjan „Felek” Jankowski z Żywca. Pierwsze „osobiste” dudy zrobił dla Antoniego Gluzy właśnie on. A było to tak, że niespodziewanie „zachorzała koza u teściowej”. Opłakana sytuacja okazała się zbawienna dla adepta dud. Skórę z ubitej kozy Antoni Gluza zdjął i oprawił sam, udało się więc mu pozyskać materiał na dudy znacznie łatwiej, niż gdyby musiał gdzieś go kupić. „Felek” Jankowski zbudował wówczas pierwsze dudy i można było już na nich swobodnie grać w domu. Oczywiście z umiarem i pomiędzy innymi zajęciami „dla chleba”. Jak zresztą twierdzi Antoni Gluza: „z dudami w domu nie da się przesadzać, co by baba chłopa z chałupy nie wypędziła”. Na szczęście skóra w dudach była dobrze wyprawiona i „nie śmierdziało zbytnio capem”, więc żona „łaskawszym okiem na dudy spoglądała” niż inne kobiety, które „nie raz i nie dwa wyganiały dudziarzy z chałupy”. Wszak – jak to się mówi w Szczyrku – „nie roz bywało, że dudziorz słyszoł: zbieroj se te dudy i idź se ka”. Tak czy siak widać tu, że śmierć kozy przyszła w samą porę. Nic się w życiu nie dzieje bez przyczyny i widocznie „tak miało być”, że „dudy miały być” i są. Choć nigdy dudziarzom nie było i nie jest łatwo znaleźć „ścieżki dla siebie”. Teraz chociażby Przemysław Ficek i Marcin Blachura robią dobre dudy, nawet dla małych dzieci, ale „i dziś dudziarze muszą się sporo nastarać w życiu, żeby móc grać i żeby miał ich kto słuchać”.
„Dudy są dobre na uspokojenie nerwów, ale nieraz i chciałoby się je do pieca wrzucić…”
Każdy prosty pasterski instrument, w tym dudy, „zrasta się emocjami z ciałem muzykanta”. „Tutaj nie da się oszukać. Trzeba mieć nerwy spokojne, żeby grać”. A dudy to „kapryśny instrument”. Nie zawsze dobrze stroją, nie zawsze też da się uzyskać właściwe ciśnienie konieczne do gry. Antoni Gluza żartuje, że wiele razy już chciał te dudy do pieca wrzucić. Ale sprawa jest prosta, „jak proste jest ludzkie życie muzykanta”. Gra na dudach pokazuje jasno, „czym człowiek w danej chwili żyje, co ma w sercu i czy potrafi się do dud dostroić”. A jeśli właśnie teraz dudy nie stroją, to trzeba po prostu pokornie odczekać i zagrać w innym, lepszym momencie. „Dudy to kontakt człowieka z samym sobą. Człowiek musi się na te dudy ze sobą zgodzić, żeby grać”. Ale najpierw „potrzebuje on sam dla siebie zrozumieć, kim jest i po co gra”. „Dudziarz sam siebie nie oszuka”. Dlatego właśnie porządny dudziarz musi być improwizatorem, całkiem podobnie jak jazzman. Tacy dudziarscy „jazzmani” jak Edward Byrtek albo Franciszek Mrowiec swoimi zdobieniami nie dali się podrobić nigdy i nikomu. Ich improwizacje jasno wskazywały na to, kim są i po co grają.
W trakcie zakopiańskich Dudaskich Czwartków wspomina się rok w rok tę grę z najwyższym szacunkiem dla człowieka. „W dudach trzeba mieć umiejętności i szczęście” i „nie wolno odpuszczać życia”, a jeśli „dudy nie stroją, to trzeba odczekać, aż i dudy, i dudziarz będą dla siebie”. Słowo „trzeba” powtarza się w osobistej relacji o dudach wypowiadanej przez Antoniego Gluzę wiele razy, bo dudy są wymagające i dla dudziarza, i dla jego słuchaczy. Pasterstwo to kultura godności, w której „dudziarskie obgrywanie jeden drugiego” to tylko mały fragment zacniejszej opowieści o relacjach ze światem. A jej archaiczność powinna dziś dawać do myślenia.
„Każdy święty ma swoje wykręty” – „konkursy, konkursy, a życie życiem…”
Antoni Gluza, także wraz ze swoją kapelą, brał udział w dziesiątkach konkursów, przeglądów i festiwali muzyki tradycyjnej w Zakopanem, Żywcu, Kazimierzu Dolnym, Bukowinie Tatrzańskiej, Koniakowie, Brennej i wielu innych miejscach w kraju i za granicą. Wśród jego licznych trofeów konkursowych znajdują się nagrody i wyróżnienia, takie jak Złota Ciupaga, Złota Spinka, Złote Żywieckie Serce, a także dziesiątki listów gratulacyjnych i podziękowań. Każde z nich jest cenne i ma swoje honorowe miejsce w domu rodzinnym Gluzów w Szczyrku.
To, co martwi Antoniego Gluzę, to fakt, że folklor w Polsce bywa przedmiotem konfliktów, zatargów i niepotrzebnych napięć. Czasem jest tak, że „każdy święty ma swoje wykręty” i nie bardzo już wiadomo, jak to być powinno z tym rozumieniem tradycji. W kulturze ludowej jest przecież tak, że bardzo niewiele mamy historycznych „kwitów” na konkretną interpretację wykonawczą. Ważny problem obecnych konkursów folklorystycznych stanowi też nowa rola kobiet w tradycyjnym wykonawstwie. Historycznie niewiele o nich wiemy, oprócz tego, że życie bardzo rzadko pozwalało im na rozwinięcie skrzydeł. W zasadzie żadna z kobiet, jeśli nie była córką znanego dudziarza, nie miała dostępu do gry na dudach żywieckich. Antoni Gluza ciepło wspomina postać gajdoszki Zuzanny Kawulok, która była córką słynnego Jana Kawuloka. Poza jej przypadkiem kobietom udawało się czasem pośpiewać z dudami lub zagrać na skrzypcach, jednak jak dosłownie przyznaje Antoni Gluza, „dyskryminacja kobiet w muzyce tradycyjnej” była i bywa faktem, który kładzie się cieniem także na dzisiejszym rozumieniu tradycji. Zdarza się przecież, że i dziś kobietom odmawia się statusu muzykantki właśnie, powołując się na „tradycję”. A przecież czasy się zmieniają i tak jak sporo dziś chociażby saksofonistek, tak i nie ma żadnych powodów, żeby nie było dudziarek. Pod tym względem warto wzorować się na dudziarkach z Wielkopolski, których „było i jest trochę”, jak diagnozuje Antoni Gluza.
Inną, drażliwą kwestię uobecnia specyfika pedagogiki muzycznej, w ramach której właściwe podejście do dziecka, takie, „aby było ono zachęcone, a nie zniechęcone”, jest kluczem do jego życiowego sukcesu. Takie delikatne sprawy, jak chociażby smutny przypadek, kiedy zdarzyło się, że dudy nie stroiły nastoletniemu chłopcu na konkursie w Kazimierzu Dolnym, są naprawdę istotne, bo nie można pozwolić, by „zdarzenie losowe zniechęciło dziecko do gry”. „Konkursy, konkursy, a życie życiem”. „Muzyk ma być nim codziennie, nie tylko od konkursowego dzwonu”. Kiedyś „babom zabraniano grać”, teraz „powinny mieć one pełne prawo do muzyki”. Kiedyś w Wigilię „stare baby przeganiano, żeby nie przynosiły pecha” i tylko młodzi chłopcy we wsi traktowani byli jako dobry omen. Nie było też w Bukowinie Tatrzańskiej kobiet kolędniczek. Pod tym względem tradycja musi dostosować się do nowych czasów, bo i dęte instrumenty są dla kobiet, i konkursy muzyki tradycyjnej także. „Kto dziś powie, że z trąbą albo puzonem kobieta śmiesznie wygląda? Kto odmówi dziewczynie prawa do nauki gry na dudach? Folklor jest dla ludzi i ma z nimi żyć”.
Antoni Gluza przedstawił już dudy wnuczce. Teraz czeka, „aż jej przejdzie bunt i zechce grać”. Także syn Rafał, na co dzień trębacz, potrafi grać na dudach. Są też małe dzieci prowadzone instruktorsko przez Antoniego Gluzę i „coś z nich będzie na pewno”, choć na razie „nie ma co zapeszać”. Bo to „życie pokaże, czy dudy są ważne, czy nie”. „Czas pokaże, co się tu okaże”. Z trójką tych „nowych dzieci” Antoni Gluza pojechał na konkurs do Kazimierza Dolnego, żeby im „pokazać ten świat”. Ale to one same mają wybrać i „nikt teraz nie może mówić w ich imieniu”. Folklorystyczna kategoria konkursowa „Mistrz i uczeń” ma sens wtedy, kiedy stary mistrz z pokorą czeka na rozkwit młodego, dając mu mądrze radość gry, sposobność do solidnej nauki i uczulając, że konkursów będzie jeszcze bardzo wiele. I w życiu też się jeszcze bardzo wiele zdarzy. Dobrego i złego. Trzeba się umieć dostroić do życia. W domu Antoniego Gluzy dyplomy pokrywają całe ściany. Czasem na nie nawet i patrzy.
„Pełna chałupa uczennic i uczniów przeszła” – „strach wymieniać, by kogo tu nie pominąć…”
Antoni Gluza, dopytywany szczegółowo o uczennice i uczniów, mówi z dumą, że „było ich zdrowo ponad trzydziestka”. „Taka solidna, licealna klasa by się wnet zebrała. Aż strach wymieniać nazwiska, by kogo tu z rozmachu nie pominąć. Do głowy w pierwszej chwili przychodzą na pewno uczennice: Wiesława Pilarz i Ewa Matusik, świetnie śpiewające z dudami” – zamyśla się z radością Antoni Gluza, kilka razy zagadnięty o to pytaniem. Wiesława Pilarz chyba 11 razy brała udział w Jesieni Tatrzańskiej, a w 1987 roku zdobyła nawet Grand Prix tego konkursu. Antoni Gluza wymienia też jednym tchem inne „piekielnie zdolne dziewczyny”: Iwonę Waluś, Kingę Klaczek i Annę Kurowską, laureatkę Złotej Szpilki. Na konkursach w Bukowinie Tatrzańskiej bywał ponad 20 razy, z uczennicami, z uczniami albo z kapelą. Na dudach pod jego okiem grywali syn Rafał, a także Marian Gałczyński i Damian Capiak. Rodzinną Kapelę Gluzów wspiera śpiewem i skrzypcami córka Ewa. „To nie o to mi chodzi, żeby wymieniać każdą i każdego z osobna, bo każda i każdy poszli w życiu własną drogą.
Pamięć jest ulotna i zawodzi, ale pozostaje sens dobrej pracy z ludźmi”. Nie ma dziś sensu próbować „myśleć, kto był zdolny bardziej albo mniej, bo nie o to chodzi w góralskiej muzyce”. „Uczniowie albo uczennice są po to, żeby samemu nie robić w życiu pudła i móc patrzeć im w oczy. Trzeba ich uczyć radości i godności, żeby umieli iść w życiu po samej brzytwie”. Co to oznacza dla Antoniego Gluzy? „Żyć ze swą godnością i dumą góralską. To znaczy tyle, ile każdy sam potrafi dać światu swoim życiem”. Antoni Gluza uważa się za muzyka tradycji pasterskiej ze Szczyrku. I to go zobowiązuje.
„Góralskie glissando niech ma kto nam zaśpiewać w ostatniej przysłudze” – „chodzi o pieśń”
Zapytany o obecność dud na pogrzebach kiedyś i dziś, Antoni Gluza mówi z przekonaniem, że „dudy się należą dudziarzowi”. Nie ma sztywnych reguł tradycji, wszak tradycja nie jest po to, żeby nas terroryzować, a żeby „uczciwie uczcić człowieka tego, co się rodzi, i tego, co odchodzi”. Jakiś czas temu sam obiecał komuś, że zagra na jego pogrzebie. Człowiek zmarł, ale zdążył poinformować córkę, że taka jego obietnica „się rzekła”. Córka zmarłego przyszła, przypomniała, zagrał. Kiedy Antoni Gluza słyszy na jakimś pogrzebie najpiękniejsze z pięknych góralskie glissando, zawsze sobie uświadamia, że w życiu chodzi o to, aby miał je kto zaśpiewać „w ostatniej przysłudze”. Bo „chodzi o pieśń”. Dobrze, że ludzie interesują się dudami, ale „trzeba pamiętać, żeby modami nie uśmiercać innych instrumentów”.
Bo „mody są tu zawsze tylko na chwilę”.
tekst: Anna Kapusta
fotografie: Piotr Baczewski / Kuba Borysiak