Muzykanckie typy w ludzie wielkopolskim cz. III
Tekst Jadwigi Sobieskiej (Pietrusińskiej) z 1934 roku w opracowaniu Alicji Brudło | 2017
Rawicz
Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny – Archiwum Ilustracji | 1934
Dudziarz-czarodziej
Rawicz i Jutrosin (Wielkopolska)
Pierwsze dni września. Dni, niestety, deszczowe. Jesteśmy jeszcze w Rydzynie pod Lesznem. Rowery nasze mają dziś pokreślić zygzakowatą linią odcinek Rydzyna – Rawicz – Jutrosin. Niepodobna tracić dnia dlatego, że deszcz pada. Trzeba jechać. „Kto nie ryzykuje – w Rawiczu nie siedzi” (powszechne na terenie Wielkopolski powiedzonko – Rawicz, jak wiadomo, posiada znane, wzorowe więzienie). Zaryzykowaliśmy i rzeczywiście usiedliśmy w Rawiczu całkowicie przemoczeni. Po wypoczynku, bardzo zresztą krótkim, zabieramy się do roboty. Wiemy tylko tyle, że „okrutnie tu na dudach grają”, ale żadnego nazwiska, żadnego adresu, nic! Mamy przed sobą nieznajome miasto, w ciągu trzech, czterech godzin mamy zeń wyłapać wszystkich dudziarzy.
Idziemy na rynek. Jest właśnie targ. Zaczepiam właśnie jakiegoś zawodowego bezrobotnego, podpierającego mur. Krótka rozmowa:
O som, som… Dużo je takich, co na dudach grajom. O, patrz pani! Ten z wąsami, co pod magistratem stoi…
Idziemy do „tego z wąsami”, prowadzeni zaciekawionym wzrokiem ludzi. „Ten z wąsami” okazał się bardzo sympatycznym i kulturalnym człowiekiem. Po parominutowej rozmowie zrozumiał, o co nam idzie. Niestety! Z całego serca by nam zagrał, ale musi „czekać za magistratem do wieczora”, bo ma swoje papiery do załatwienia. Pyta jeszcze o radę, czy podanie dobrze napisane, no a co do naszej sprawy, to:
Panowie, w Rawiczu pełno graczy. Tak jak jo, to oni nie umiejom, ale z niemi też odrobicie. Jonek! – zwraca się do jakiegoś młodzieńca – zawołajcie ino Wojciecha. Ty już wiesz, gdzie go szukać.
Wiedział. Kieruje się bez namysłu do szynku. Idziemy także. Tymczasem ludziska na rynku, jak to w małem mieście, znudzeni, widząc obcych i dziwnych przybyszów z jakiemiś nieznanemi aparatami, z teczkami, pomyśleli: „Oho! Tam się coś dzieje…”. Wystarczyło parę chwil, by zebrał się, wprawdzie w dalekiej od nas jeszcze odległości, pierścień ciekawych. Przyglądamy się sobie nawzajem. Wreszcie przychodzi „pan Wojciech”, roztrącając ludzi po drodze. Z butną miną zbliża się do nas. Wielkie, jasne wąsy, dumnie najeżone, olbrzymi czerwony nochal, małe oczka, zielony kapelusz nieco na oczy nasunięty, długie, czarne buty, u prawego boku, na burszowskim brzuszku – gruba na palec złota dewizka. O… takiego dudziarza tośmy jeszcze nie widzieli. Bije od niego wprost nadzwyczajna buta człowieka znającego kieliszek. Podchodzi bliżej, podajemy sobie ręce na przywitanie. Momentalnie krąg ciekawych zacieśnia się, zaczynają już nam po piętach dreptać. Pan Wojciech zaczyna prosto z mostu:
Co, interes będziemy robić? Połóżta 1000 złotych na stół, a jo swoich dudów nie sprzedam!
Ciężka była nasza sytuacja, bo z butnym Wojciechem nie mogliśmy się dogadać (po prostu dlatego, że on sam ciągle mówił), a ludzie zaczęli się już prześmiechiwać. Z twarzy ich można było wyczytać: o, jakieś machery z miasta przyjechali, myślą, że ludzi ze wsi tak prędko nabiorą…
Trzeba było zrobić dwie rzeczy: 1) ugłaskać pana Wojciecha, 2) odbić od siebie drwinkowatość tłumu, a rozśmieszyć go czemś, co by było poza nami. A butny pan Wojciech opukuje fonograf, zagląda do teczek.
A co wy tam macie – he? Jo interesu z wami nie będę robił, moje dudy za 1000 złotych wam nie sprzedom!
Niewiele czasu było trzeba na dojście do porozumienia: kilka przyjacielskich słów, trochę dowcipu, poklepanie po ramieniu…
Panie, nikt nie chce pańskich dudów kupować (zresztą zełgaliśmy, nie mamy dotąd ani jednej pary dudów)… Nie, widzisz pan, dudy to jest staropolski instrument, nie? Jak dawniej, to pan cały tydzień po weselach grał…
Już był usidlony, nie ma dudziarza, który na taki zwrot nie zareagował. Pan Wojciech więc tak samo.
Ooo, panowie! To je instrument, to je muzyko… Jak tak ze skrzypkiem…
Ha! Już był nasz! Ale co teraz zrobić z temi gapiami? W tej chwili przedziera się przez cały pierścień widzów jakaś okazała jejmość w rondelkowym kapeluszu.
Co to się robi, co to jest?
Miałam w ręku notatnik.
O, widzi pani, proszę, kartka papieru… A tu ołówek.
Zrobiła niewyraźną minę, ludziska w śmiech, zajęli się zakłopotaniem wycofującej się kobieciny.
Nasz Wojciech wpadł w trans:
Ha! Dobrze! Beńdziem grać po staropolsku, zrobimy muzykę… Poczekajta ino 5 minut, zara wracam…
Znika w drzwiach szynku i po chwili wychodzi z gromadą równie podpitych kompanów. Witają się z nami serdecznie… Co się okazuje? Wszystko muzykanci! Dudziarze, skrzypkowie, klarneciści… Co za bajeczne, muzykanckie miasto!
Prowadzą nas wszyscy do małego mieszkanka na strychu. Od razu znajduje się kilka par dudów, kilku skrzypków.
Niech kosztuje, co chce! Niech 5 złotych kosztuje – krzyczy z tęgim zamachem laski nasz pan Wojciech – ale niech mój syn zagraje do trąbki. Mój syn niech gro…
Ruch i ścisk zrobił się szalony. Jedno z nas nie odstępuje na krok fonografu, strzegąc jego całości. Dwoje zaś rozgaduje się z groczami, zbierając nazwiska, adresy, informacje o okolicy itd. Pot już nam wstąpił na czoła, w izbie gorąco, pełno dymu… Wszyscy na wyścigi grają, wszyscy pchają się pod trąbkę fonografu, zaczynają się sypać z niezwykłą werwą grane oberki i wiwaty. A króluje wszędzie pan Wojciech, gwiżdże, śpiewa, laską wywija, dogaduje:
Ady ostro, Wicek (Wincenty Cichy z Rawicza – przyp. red.). Uch, jak ja bym złapał za te dudy…
Ale okazało się, że wcale dudziarzem nie był!
Pan Bóg wie, kiedy i jak byśmy się stamtąd wydostali. Uratował nas fonograf, pękła membrana nadawcza! Głupstwo, uszkodzenie minimalne, ale mogliśmy z czystym sumieniem powiedzieć, że nie możemy dalej nagrywać. Zmartwili się, ale nie na długo: za dużo muzykantów było w kupie – zaczęli dalej grać.
Zjawił się syn pana Wojciecha, z dudami. Miał się kim ojciec szczycić, gracz doskonały! Młody chłopak (Stanisław Kuczyński – przyp. red.), 18-letni, grzeczny, delikatny i bardzo przystojny, a przy tem posiadacz jednych z najpiękniejszych dudów, jakeśmy w ogóle widzieli. Rozmawialiśmy z nim dłużej.
Jak państwo chcom zobaczyć, jak się na dudach graje, to niech państwo jadą do Jutrosina.
Na te słowa milkną na chwilę głosy muzykantów, potem z różnych kątów izby padają słowa wyjaśnienia.
Ten perun to graje… Bo to i samego djabła ma w tych dudach.
Miny przedtem niepewne. Czuć, że uznają bezwzględną wyższość dudziarza z Jutrosina, ale… Jakaś nieczysta siła musi w nim siedzieć… Trzeba dodać, że od dwóch dni, w miarę zbliżania się do Rawicza, słyszeliśmy ciągle o dudziarzu-czarowniku. Tu jesteśmy o 30 kilometrów od niego i dowiadujemy się rewelacji.
Jo się uczył u niego – powiada nasz 18-letni dudziarz. – Jo wiem, jak to jest. Jakiem kiedyś przyszedł do niego, akurat z Orli (rzeka) wrócił, a jego dudy na ścionie, na hoku wisioły, i mówi do mnie: ty, Stasiek, toś się powinien tak na dudach wyuczyć jak jo. Jo nie potrzebuję na nich przebiroć. I odwrócił się do swoich dudów, te, Antek, groj!!! I te dudy same zaczęły się nadymać, nadymać i grać jak najlepszy grocz.
Wytwarza się nastrój tajemniczego plotkowania.
Jak ón nieraz na groczo spojrzy – to ten ani Boże mój nic nie ugro. To palce dostanie jak kołki…
Ón te dudy na srybrnym hoku wiszo…
Franciszek Błochowiak | Jutrosin
fot. Jadwiga Sobieska (Pietrusińska) | 1934
W parę godzin później stajemy w Jutrosinie, zawieramy znajomość z dudziarzem-czarnoksiężnikiem. Człowiek wesoły, przyjacielski, bardzo przystojny. Od razu uderza jego nadzwyczajna sugestywność wzroku… Wygląda na lat 30, ma 50. Dowiadujemy się m.in. w rozmowie, że nasz mag nie ma obecnie żadnej praktyki dudziarskiej. Dziwne, bo gracz fenomenalny. Okazuje się, że to przez zazdrość innych.
Bo oni na mnie gadajom, że ja mom w mojem dudleniu djabła do pomocy, że to nie sposób tak samemu umieć grać.
Wtedy już i my dalej ciągniemy:
Panie, jak to właściwie jest z tym srebrnym hakiem i z temi dudami, co same grają?
Śmieje się, ale nie może ukryć zakłopotania. Spieszy mu z pomocą jego urodziwa małżonka:
Eee, głupie ludzkie gadanie.
Przyciskamy go delikatnie pytaniami – wyślizguje się jak wąż. Ha, więc jednak coś jest. Łatwo się domyśleć zresztą, że to coś polega na umiejętności wykorzystania swojej siły sugestywnej, rzeczywiście nadzwyczajnie silnej. Rzecz nie mniej ciekawa od samych dudów. Powoli dowiadujemy się paru ciekawostek.
Jo od chłopaka lubił takie różne sztuczki. Ciekawy na to byłem, ale że mi to łatwo szło – to żem się ponauczoł takich różnych. Kupiełem se nawet książeczkę o takich sztukach w kartach i dla zabawy ludziom pokazywałem, a oni myśleli, że to djabeł. Ale żona mi spaliła te książeczkę, bo ludzie zaczęli na około gadać, że jo mam z djabłem rachunki… A w graniu? Że jo umiał lepiej groć jak oni, to zaro mówili, że djobeł mi pomaga.
Triku z dudami samogrającymi nie zdradził nam. Tylko tyle, że wie od starych dudziarzy, oni mu dali receptę.
Bo stare dudziarze to mieli rozmaite sposoby. Mieli takie krople, co jak było wpuścić do kieliszka z wódką, to gracz nie mógł ugrać. Palce mu chodzili, nawet ón te melodyjom wygroł, ino jemu się zdało, że on wszystko mylo, potem ani nie słyszał, co graje, i nie mógł dalij groć. To tak jeden drugiemu robili, jak na wesele poprosili innego dudziarza, a nie tego z tej okolicy, to ten tymu tak wystroił… Jak ludzie o takim czemś nasłyszom, to potem majom strach do tego człowieka. Jo im nieraz nic nie zrobię (więc znaczy, że nieraz jednak zrobił). Raz tom przyszedł na wesele, gdzie inny stary, dobry duda groł. Ja żem nawet nie spojrzał na tego człowieka, a ten zaraz wszystko pomyloł i groć nie móg. Żebym chociaż spojrzał na niego.
Żyją jeszcze u dudziarzy tradycją przekazywane umiejętności magiczne. Szkoda, że magowie niedobrze na tem wychodzą, tracą praktykę…
Żegnaliśmy się serdecznie, lecz z pewnym niedomówieniem: i myśmy czuli, że dudziarz nam nie wszystko ze swojej sztuki magicznej powiedział, i on wiedział to samo. Siedząc przy kolacji w jednym jedynym hoteliku, gdzie zbiera się palestra, medycyna i arystokracja jutrosińska na pogawędkę, przy szklaneczce piwa – zastanawialiśmy się nad zgłębieniem umiejętności dudziarza-maga. Tak, to równie ciekawe, jak dudy same…
Tekst autorstwa Jadwigi Sobieskiej (Pietrusińskiej) opublikowany w Tygodniku Naukowo-Literackim (grudzień 1934) opracowała Alicja Brudło.