Muzykanckie typy w ludzie wielkopolskim cz. II
Tekst Jadwigi Sobieskiej (Pietrusińskiej) z 1934 roku w opracowaniu Alicji Brudło | 2017
Grodzisk Wielkopolski
Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny – Archiwum Ilustracji | 1934
Dudy, a małżeństwo
Kobylniki k. Grodziska Wielkopolskiego (Wielkopolska)
Grodzisk Wielkopolski, połowa sierpnia, godzina 6 po południu. Ulewny deszcz przed chwilą się uspokoił. Jeszcze cały rynek w wodzie. Dzieciaki na deskach, niby tratwach, pływają po rynku. Głośne wybuchy śmiechu oznajmiają katastrofy żeglarskie małych marynarzy.
Nam deszcz nie zaszkodził. W małym, lecz wygodnym i miłym zajeździe pracowaliśmy przez godziny deszczowe nad usystematyzowaniem zebranego w dotychczasowej drodze materjału. Ale trzeba przecież dzień wykorzystać do końca. Jeszcze go parę godzin jest. Gdybyśmy mieli łódkę, można by popłynąć do okolicznych dudziarzy, na rowerach nie damy rady. Idziemy więc piechotą. Fonograf musiał zostać w domu.
Szaro już było, gdyśmy dotarli z mokremi nogami do Kobylnik. Tu ma mieszkać dudziarz Urban, Mikołaj Urban. Wchodzimy do obszernej chałupy. Wyskakuje na nas jakiś wymokły pies. Za nim wychodzi do słonki młoda dziewczyna. Córka poszukiwanego dudziarza. Znów – jak zawsze – pełna nieufności rozmowa: skąd my, po co?
Guli dudów!?!
Śmieje się niemal. Wreszcie okazuje się, że „tata śpią w komórce”.
Nie chce spać w izbie, bo mu za gorąco.
Ale ona pójdzie go obudzić, „tylko tata zaro bardzo zły, jak go obudzić”. Hmm! No to nas ładnie przyjmie ten „tata”.
Dziewczyna parę minut dobija się do komórki:
Tato, ady wstońcie ino, bo tu jakieś państwo przyszło…
Niezachęcająca była odpowiedź… Bo ja wiem? Nie, lepiej nie powtórzę.
Po dłuższej chwili wyłazi z komórki barczysta postać dość tęgawego chłopa, koszula rozchełstana, pełno siana we włosach. Typowe zapytanie:
Co ma być?
Jesteśmy jak najbardziej uprzejmi, przepraszamy, że to tak późno, żeśmy obudzili, ale właśnie słyszeliśmy, że pan gra na dudach, a my z uniwersytetu, specjalnie dudy badamy.
A… tak, tak – jo graje na dudach, chodźcie ino panowie do izby.
W międzyczasie zjawia się gospodyni. Starsza, lecz niezwykle energiczna kobieta. Słyszała już naszą rozmowę ze starym Urbanem.
Co te ludzie teraz wymyślajom? Guli dudów? Ady idź spać, stary. Co ty tam zaro beńdziesz groć. Ja bym cie z tymi dudami z chałupy wyćpiła! Ady to ty mosz swoje dudy zaro pokazywać!
Uj! Niedobrze! Zupełnie źle! Znany już nam z poprzedniej praktyki typ żony dudziarza, określany przez nas jednym wyrazistym słówkiem: teściowa. Babina głos podnosi.
A stary Urban? Nic. Jakby nie słyszał. Jest pełen niezachwianej flegmatyczności, niezachwianego spokoju, a jednocześnie pełen zadowolenia: są przecie ludzie, którzy specjalnie do niego i do dudów przyjechali! Prowadzi nas do izby: na honorowym miejscu, na samym środku czerwonej kanapy spoczywają piękne, czyściutkie, świecące się dudy. Zaczyna się oglądanie, podziwianie. Stary jest zachwycony. A pani małżonka? Stanęła sobie pośrodku izby, rynką se brode podparła, ażeby było mocnij – położyła sobie drugą rękę pod łokieć i tak ino patrzy, a gdero:
Co to ludzie? Ojejku! Beńdziesz widzioł, stary, jak ci wnet podatek przyńdzie…
A chcąc widocznie zabezpieczyć się przed przypuszczalnym podatkiem, zapewnia nas:
Ady ón tero nie graje, pani, co go beńdziecie zapisywać.
Nasz stary Urban nie zwraca jednak uwagi na małżonkę. Zachęcony naszymi licznymi pytaniami, drepce w kąt izby, wyciąga spod łóżka skrzynię.
Jo tu mom jeszczek drugie dudy, dymkę mom i przebierkę. Worek tyz mom. To żem kupił za 50 złotych.
Efekt tego serdecznego wynurzenia był piorunujący! Dla wszystkich obecnych. Teściowa z zaciśniętymi pięściami podskoczyła ku mężowi:
Ty cygonie!!! Poczekoj, teraz się wszystko wyda! Pan Bóg was zesłał, państwo!!! Pięćdziesiąt za to drewno!
Urban się przeraził:
Ady przecież wiesz o tym, co krzyczysz? Ja żem ci przecież mówił…
Ale baba swoje:
Ja żem nic nie wiedziała, czekaj! Tero już wiem, gdzie ty to chowasz, ja ci to wszystko popolę. Ja ci te dudziska widłami przebiję…
Gromy spadły na biedną głowę muzykanta, ale wytrenowany to widać człowiek, wrócił jednak momentalnie do swej niezachwianej równowagi i do metody niezwracania uwagi na zacną swą połowicę. Zresztą znalazł najprostsze wyjście: przepasał dudy i zaczął grać. Izba zapełniła się po brzegi ostrym dźwiękiem. Trudno! Urban wygrał! Małżonka pogroziła mu tylko pięścią i dała spokój.
Tero się z nim nie dogado, dudziska okropnie hałaszą.
Nasza sytuacja poprawiła się: teściowa do nas zwróciła się z żalami. Zaraz podsunęła krzesła, sama se usiadła. Porozumieliśmy się natychmiast bez słowa: męska część naszego zespołu (było nas troje), zajęła się unieszkodliwianiem zacnej gospodyni, myśmy zaś wzięły w obroty dudziarza. Do dziś dnia nie rozstrzygnęliśmy, kto z nas miał cięższą robotę. Stara Urbaniaczka ze zdumiewającą bowiem płynnością wylewała z siebie nieprzerwany potok słów. Urban zaś, jak zadął w dudy, jak zaczął grać, tak Świety Boże nie pomoże. Ani rusz przerwać, ani sposób porozumieć się z nim. Rodzona żona nawet nie poradziła, tarmosiła gracza za rękaw:
Stary! Ady ty przestań bręczyć temi dudziskami (hałas przeszkadzał jej w wypowiadaniu się).
A ten nic! Grał i koniec! Mogli mu nad głową strzelać, nic go nie obchodziło. Wiemy, że jedyna na to rada – odczekać. Potem skorzystać z pierwszej okazji, poczęstować papierosem i zaraz zagadnąć. Najlepiej zacząć od tego: „Jak to dawniej ociec, toście po weselach cały tydzień grali, nie?”. To jest temat, na który zamilkną dudy najzaciętszego gracza.
Urbaniaczka tymczasem została unieszkodliwiona:
To wy tak iżdżocie na tych rowerach od samego Poznania? A skąd wy som? Z Warszawy?! O ludzie kochane! I tak precz za temi dudami iżdżocie? I tak się szkodujecie? A co wy z tego beńdziecie mieć?
O, proszę państwa, to tak niełatwo odpowiedzieć na takie naiwnie proste pytanie… Rzeczywiście, co my z tego będziemy mieć?
Pracowałam przy pomiarze dudów, przeprowadzając jednocześnie przyjacielską rozmowę z dudziarzem (skrzętnie notowaną przez moją towarzyszkę). Rozmowę, w której zaczepić trzeba było o wszelkie szczegóły instrumentu, gry, obecnych stosunków dudziarskich itp. Wszystko oczywiście w formie najbardziej przyjacielskiej, broń Boże nie egzaminacyjnej.
Jednym uchem mogłam słyszeć tylko rozmowę Urbaniaczki z nieocenionym w roli causeura naszym towarzyszem. O czym oni nie rozmawiali… O córkach, co za mąż wyszły, o zięciach, o wnukach, o wielkich miastach, jak Inowrocław i Mątwy, no i dudach. Urbaniaczka bardzo nie lubi dudów.
Jo jestem cało choro, jak mój stary graje.
O, dawnij to tak. Jak panną była, to dudy ze skrzypcami okropnie lubiła. I teraz lubi, ale nie nade łbem w chałupie, ino na zabawie i ze skrzypcami.
To aże mnie za gardło łapie.
Zresztą dudy zawadzają jej w mieszkaniu, „bo to zawsze układzie je na środku stoła… Porzundku zrobić nie można…”.
Jak dawnij – wynurzyła się Urbaniaczka – mieliśmy studnię (a nie pompę), to mu te dudy na gwoździu za łeb studni powiesiła… Co ón sie naszukoł…
Robota szła już składnie. Urban opowiadał różne ciekawostki. Rzeczywiście ciekawe: człowiek 50-letni, grać zaczął dopiero od paru lat. Uczył się sam, z olbrzymim trudem, uczył się wytrwale i ciągle – w domu, w browarze przy pracy (nie zważając na śmiech i kpiny kolegów). Ale trudno mu szło, nie mógł skoordynować ruchów, „jakżem dymoł – tom nie mógł przebiroć, aże ćkło ze mnie”. Jak w domu grał, to mu jedna siostra dymała, druga miech dusiła, a on przebierał – wtedy szło. Ale wytrwał. Rzadki wypadek u nas uczenia się na dudach w późniejszym wieku, przeważnie od chłopaka już grają. Wytrwał, nauczył się i teraz jest wcale dobrym graczem.
Do późna gaworzyło się z tymi ludźmi. Pożegnaliśmy się oczywiście jak najlepsi przyjaciele, z obietnicą powrotu.
Jak będziecie w Grodzisku, to przyjdźcie do nas jeszcze – powiada Urban. – Przyjdźcie jutro, to będę mioł dudy wyszykowane, ino błyszczeć będą!
Ha, jutro jechaliśmy już dalej, po nowe zdobycze i nowe typy muzykanckie.
Po ostatecznym wreszcie pożegnaniu, wracaliśmy do Grodziska, oświetlając sobie lampkami elektrycznymi pełną błota i wody drogę. Po paru chwilach dogonił nas płynący z opuszczonej przed chwilą chałupy głos dudów: a jednak, Urban zwyciężył.
Tekst autorstwa Jadwigi Sobieskiej (Pietrusińskiej) opublikowany w Tygodniku Naukowo-Literackim (grudzień 1934) opracowała Alicja Brudło.