Maciej Gąsienica-Mracielnik
Zakopane-Krzeptówki (Podhale)
Anna Kapusta | 2019
Dziś Maciej Gąsienica-Mracielnik, aktywny muzyk, a obecnie także instruktor gry na skrzypcach, piszczałkach i dudach, relacjonuje z błyskiem w oku, że „ogień do muzycznej roboty” dostał od ojca i to dzięki ojcu w głowie rysowały się mu pewne autorytety. Andrzej Gąsienica-Mracielnik – w Zespole Klimka Bachledy znany jako „Siwe Gąski”, od pieśni będącej fragmentem góralskiego wesela, które wykonywał jako tancerz i śpiewak wiele razy – z pasją wprowadził sześcioletniego Maćka najpierw w rodzinny świat muzyki, potem na scenę, a w końcu w godne życie w zgodzie z tym, co w człowieku najprawdziwsze i co mieszka w zacnym góralskim wnuku, czyli w tym najczystszym wnętrzu wnętrz, „tam, gdzie mieszka nasza sama ludzka prawda”. Jeśli człowiek zgodny jest z sobą i uczciwie szanuje to, co jest jego we wnuku, wtedy może zaistnieć prawdziwa wolność – dudziarska śleboda.
Obie kozy dla Maćka wykonał mistrz Tomasz Skupień. Na tej drugiej, na przebierce, do dziś widoczna jest tabliczka sporządzona ze złotej, ślubnej obrączki, którą Skupień przetopił, może nawet ku symbolicznemu zaślubieniu góralskiej muzyki z nieśmiertelnością dud. I faktycznie, od jego śmierci w 2005 roku w dudach wymienić trzeba było tylko worki, co – samodzielnie – zrobił Maciej.
„Widzę, jak dudy leczą ludzi” – mówi z namysłem, kiedy objaśnia wiele przemian ludzkich charakterów i losów, czerpiących spokój uratowanego nie raz i nie dwa życia z tajemniczej energii dud. Maciej Gąsienica-Mracielnik ma na tę życiodajną moc dud kilka dowodów z życiorysów tych, którym udało się „wygrotać” z życiowych zakrętów dzięki uzdrawiającej powadze dudziarskiej gry. „Bo jak chodzi o kozę, to ni ma już poważniejszych rzeczy na świecie”. „Zaczęło się to i trwo, i się nie skończy, mam nadzieję” – puentuje z radością artysta. Maciej Gąsienica-Mracielnik ufa każdej osobistej prawdzie gry na dudach i dlatego uczciwie zapewnia: „Jakiejś filozofii dudziarskiej nie opowiem i jakichś nawymyślanych historii dud też”. Zamiast tego odsłania opowieści o dwóch – grających – kozach swego życia. Dudziarską ślebodę trzeba czuć we wnętrzu, we wnuku. „Tam, gdzie nigdy nie da się oszukać siebie”. Wiedział o tym Sabała. Wiedzieli to dobrze Andrzej Gąsienica-Mracielnik i Tomasz Skupień. Wie to na pewno i ufa temu Maciej Gąsienica-Mracielnik.
„Dostołem ognia dzięki niemu”. Ojciec: prymista gry i życia
Maciej Gąsienica-Mracielnik traktuje muzykę tak naturalnie, jak bliska była i jest ona całemu jego życiu. O swej muzycznej autobiografii mówi lekko, na jednym oddechu: „Tak naprawdę to ja chciałem grać od samego początku”. I dopowiada: „Ale chyba przez to chciałem grać, że widziałem w oczach ojca, jaką radość mu to sprawia”. Recepta tego muzycznego zewu jest prosta. Otóż „ogień do roboty dziecka” to „radość w oczach rodzica”. I dziś, kiedy już jako instruktor pracuje on z dziećmi, zauważa, że „miłość do muzyki w oczach rodzica jest dobrym omenem wytrwałości muzycznej dziecka”, bez której nie przekroczy ono różnych kryzysów edukacyjnych. „Rodzic musi kochać to, co dziecko robi”.
Andrzej Gąsienica-Mracielnik współpracował z Zespołem Klimka Bachledy i dzięki temu Maciek, już jako siedmiolatek, wychodził na scenę „z piscołką” i bawił się występami. W domu i w samochodzie słuchało się też ciągle góralskiej muzyki wykonywanej przez przyjaciół ojca. To ważne i piękne wspomnienia, jednak najcenniejsze są te domowe sceny z żywej pamięci, tak ciepłe i tkliwe, bo tkane ojcowską miłością do utalentowanego, maleńkiego muzykanta.
Maciej, jako doświadczony ojciec szóstki ukochanych dzieci, wspomina dziś z ujmującą czułością swoją pierwszą w życiu muzyczną improwizację. A było to, kiedy miał sześć lat. Jeszcze w starej chałupie tato usiłował go nauczyć odtwarzania na gęślach pewnej melodii. Może delikatność i wrażliwość dziecka, a może jeszcze coś innego sprawiło, że nauczanie szło w tym dniu wyjątkowo opornie i zmartwiony chłopczyk nie mógł się tego nijak nauczyć. Tak czy inaczej, „ojciec trochę się zniecierpliwił, a trochę poirytował” i – jak opowiada z rubasznością godną samego mistrza Sabały Maciej Gąsienica-Mracielnik – „w końcu ojciec poseł se do sroca”. I na tę swobodniejszą chwilę czekał tylko mały artysta. Wziął instrument i zaczął na nim grać „po prostu, na spokojnie, co by se popróbować”. Skutek tej improwizacji był piorunujący. Tak bardzo, że – zachwycony odważnymi nutami synka – „ojciec nawet nie zdążył zrobić, co zaczął”, tylko natychmiast – poruszony powstałym efektem muzycznym – „jak usłysoł, to już mnie podrucoł z gęślami do góry na rękach”. Ten moment wspólnego, ojcowsko-synowskiego wzruszenia dwójki pełnoprawnych już od tamtej chwili muzykantów Maciej Gąsienica-Mracielnik czuje w sobie do dziś, a „zachwyt w błękitnych oczach ojca” daje mu ciągle siłę do muzycznych poszukiwań.
Z dzieciństwa pamięta on również, że ojciec, pod silnym wrażeniem jego gry, usiłował robić bieżącą dokumentację synowskich postępów muzycznych i nagrywał wykonania Maćka na szpulowe taśmy, które następnie trafiły do domu Tomasza Skupnia. Są tam do dziś. Ojciec, uznany i szanowany sekundzista, stał się tym samym najważniejszym prymistą gry i życia Macieja. I to się już nie zmieni, tak jak i miłość ojca.
„Mysz tanecznica w starej chałpie” – rodzinna przypowieść „o urocnej grze” Maćka
Rodzina Macieja Gąsienicy-Mracielnika przytacza przypowieść o myszy taneczniczy, „pierwszej istocie nieludzkiej porwanej urocną grą Maćka”. Sam Maciej zaczyna ją tak: „W starej chałpie, odbudowanej z tej, co się spaliła, jeszcze bez sieni, był piec w kuchni”. Mały Maciek ćwiczył muzyczne etiudy właśnie tam. Kiedy zaczynał grać, „jak już zdążyła wydobyć się melodia, to wyskakiwała myszka z kredensu i tańczyła pod pulpitem. Tańczyła ona po nogach trójnogu, co go wujek zrobił”. Ponieważ myszka tanecznica przychodziła na każdą próbę muzykanta, rodzina w oczekiwaniu na ten aplauz nadzwyczajnej, bo mysiej odbiorczyni „chowała się za kotarką”, żeby nie przepłoszyć myszki w jej uniesieniu. Ale warunek mysich tańców był jeden: Maciek musiał grać. Kiedy tylko przestawał albo „coś sfałszował”, myszka uciekała. Później w tym samym domu naukę gry na gęślach i cymbałach odbierali dwaj bracia Maćka. Jednak brat swą grą „wygnoł wszystkie myszy z chałpy”. Taka jest ta historia wrażliwej ponad mysi ród myszki tanecznicy, która za sprawą „urocnej gry” muzykanta wpadała w pląsy. I wśród małych myszek są zaczarowane „duse”, wrażliwe na czarowną muzykę i kochające – po mysiemu – sztukę muzykantów.
„Gęśle od ujka Tadeusza Gąsienicy-Giewonta” – baśń dzieciństwa w obrazach i słowach
O gęślach od wuja Tadeusza Gąsienicy-Giewonta Maciej Gąsienica-Mracielnik opowiada prawie Sabałową, choć własną przecież przypowieścią o czułości, przywiązaniu i wrażliwych śladach zachowanych w pamięci na całe życie. Wujek Tadeusz przyjaźnił się z ojcem Maćka i jego wspomnienie samo płynie w góralskich obrazach i słowach, bo „nie da się tu inaczej”.
„Tata bardzo przyjaźnił sie z ujkiem. Nie, oni się uwielbiali. Tata go przywoził do nos, a jo nie odchodziłem od stołu, byłem zaczarowany. To jak opowiadoł, namalowoł mi w głowie nojpiękniejse obrazy. On wiedzioł, ze kciołbyk umieć grać jak oni i ci sićka spaniali muzykanci, i kiek sie dowiedzioł, ze ujek doł mi gęśle, tok sie pocuł wyróźniony nojbardziej na świecie. Ujek sie mnom opiekowoł na moim pirsym wyjeździe kilkudniowym do Cynstochowy, kiek mioł seść roków. Grołek tam włośnie na tych gęślach. Za nagrode tam kupił mi karabin, alek telo szczyloł w drodze powrotnej, co sićka w pekaesie pytali ujka, coby mi ten karabin zarekwirowoł, przynojmniej do Zokopanego, do cegok sie z uśmiechem dostosowoł, bo dlo ujka sićko byk zrobił. Opowiadoł mi o swoich ulubionych nutach i mi je groł, i dziwnym trafem one do dziś są i moimi ulubionymi. Szczególnie jego ulubiony czardasz jest moim absolutnie ulubionym”.
Czar tej przypowieści wybrzmiewa tak uwodząco, że wypada go słuchać w dziecięcej błogości przebywania w jakieś zaginionej krainie ze świata snów. I taką unikalną poezję roztacza Maciej Gąsienica-Mracielnik, snując tę osobistą historię „gęśli od ujka Tadeusza”. Warto się w niej zanurzyć z ufnością dziecka i bez obaw przyjąć jej ciepły dukt. Warto się poddać jej szczerym słowom i zaufać troskliwym – dla tego unikalnego klimatu bycia i słuchania – gestom opowiadacza. A duchowym patronem tego wydarzenia słuchania staje się sam mistrz Sabała. Wujek Tadeusz Gąsinica-Giewont, bo o nim tu mowa, jest ważną postacią dla Podhala. W przypowieści Macieja liczy się jednak najbardziej jego muzyczna duchowość, jak to w aksamitnych baśniach dzieciństwa bywa. Tych widzianych po zamknięciu oczu i snutych samemu sobie. Dla Macieja Gąsienicy-Mracielnika poezja opowieści jest sztuką ukrytą w muzyce. Czasem potrzebuje ona słów, a częściej płynie sama własnym tempem, rytmem i drży melodiami, którym należy dać szansę wybrzmieć wtedy, kiedy stają na drodze życia. A słucha się tej poezji z czystą ufnością. Wszystkimi zmysłami.
„Gęśle połówki”. Franciszek Marduła, jego „gęśle z obozu” i „siła życia z muzyką w sobie”
Prawdziwa historia dobrych gęśli to zawsze mocny przekaz spełnionego życia. Są też i przypowieści o gęślach, wobec których da się tylko milczeć, szanując powagę ich bycia w świecie.
„Gęśle połówki (dla Maćka – przyp. red.) zostały zrobione w szkole lutniczej w Nowym Targu, gdzie uczniów prowadził Franciszek Marduła, najznamienitszy lutnik Podhola. Będąc w obozie koncentracyjnym, który przeżył, zrobił skrzypce, mając za narzędzia tylko ukrytą puszkę po konserwie”.
Maciej Gąsienica-Maracielnik mówi o tym cicho, dla „godności uczczenia człowieka”.
„Tego samego wieczoru, jak dostałem kozę, już na niej grałem. Kozę zamówił mi tata”
Profesjonalne i systematyczne umiejętności gry na instrumentach: gęślach, piszczałkach i dudach Maciej Gąsienica-Mracielnik zawdzięcza dbałości i konsekwencji ojca. Jedne z gęśli zakupione zostały Maćkowi wręcz serdecznym, ojcowskim podstępem. Maciek powierzył swoje zarobione samodzielnie oszczędności ojcu, a ten obiecał kupić mu rower. Jakież było zaskoczenie chłopca, kiedy tato „wloz do chałpy i zamiast roweru, wyciągnął gęśle”.
Kiedy indziej ze Słowacji sprowadzone były dla syna piszczałki. Maciej ma je w domu do dziś. W końcu nastała epoka pierwszej kozy. W roku 1990, gdy Maciek miał jedenaście lat, ojciec zamówił dla niego pierwsze dudy u Tomasza Skupnia. Dzień odbioru instrumentu Maciej Gąsienica-Mracielnik pamięta jak dziś. Już wcześniej zdarzało mu się wraz z ojcem oraz Tomaszem Skupniem i Januszem Cukierem występować w Kasprowym Szałasie. Od początku traktowany był on tam jak pełnoprawny muzykant, bez żadnej dziecinady ani taryfy ulgowej. Od razu miał dogrywać, nawet jak nie znał jeszcze melodii. Od razu miał reagować na drugi głos, żeby „nie stać jak kołek”. Tomasz Skupień, kiedy wykonał tę pierwszą kozę dla Maćka, po prostu wszystko wytłumaczył mu w izbie. Maciej od razu po drodze do Kasprowego Szałasu, w samochodzie, wymyślił sam dźwięki i ułożył w sobie melodie. I tego samego wieczoru, jak dostał kozę, już na niej grał. „I tak się zaczęła z kozą przygoda i z pakietem prepitetów w torbie”. Te „prepitety”, czyli drobne przedmioty, potem „się pakowało i szło grać”.
W domu Tomasza Skupnia zdarzało się też Maćkowi, w chmurnych i buntowniczych latach szkolnej edukacji, spędzać niezapomniany nigdy czas na swoistych muzycznych wagarach. Była mocna kawa, rozmowy z mistrzem, słuchanie muzyki z winylowych płyt, w tym węgierskich skrzypków. Jak ocenia dziś muzyk, bez Tomka Skupnia w życiu by nie wpadł na niektóre rzeczy. Mowa tu o arkanach dudziarskich wykonań i wiedzy lutniczej, o tym, „jak skracać lub rozszerzać dźwięki”, i o wielu innych tajemnicach mistrzostwa. Tomasz Skupień miał w sobie niepodrabialną rzetelność, wiedzę, konsekwencję i umiał „encyklopedować” wszystko, co związane z wykonawstwem i muzyką góralską. W środowisku muzycznym znany był jego upór i wytrwałość, a kiedy Maciej myśli o tym, jak coś rzetelnie zrobić, „zapiąć sprawę” i „wyciągnąć wnioski”, to przed oczami staje mu postać Tomka właśnie. To Tomasz Skupień nauczył go sumiennie szanować zasadę, że „człowiek się liczy z duszą swoją, sercem, zamiłowaniem i nieważne nawet, jak robi to, co robi, bo jeśli ma w sobie pasję, to serce doprowadzi go i tak do mistrzostwa”.
Maciej Gąsienica-Mracielnik grywa z ludźmi, którzy dopiero uczą się gry. I nie uważa się za ich nauczyciela, bo najbardziej docenia ich wolę pracy i fakt, że z wdzięcznością wypowiadają radość, iż przy nim są. Każdą z tych deklaracji o roli muzycznych przyjaźni muzyk puentuje z radością frazą: „Cieszę się”. I ufa się jego radości.
„Marzyłem, żeby być wolnym człowiekiem”. „Tomek Skupień zrobił mi drugą kozę”
Dudy mają moc cudownej odnowy życia. Wiedzą to wszystko prawdziwi dudziarze. Był czas, kiedy ciężki okres w życiu położył się też cieniem na wyborach życiowych Macieja Gąsienicy-Mracielnika. Było „nieradzenie sobie z byciem i niebyciem”, jak to i często spotyka co wrażliwsze „duse” na ich ziemskich ścieżkach. A jednak nie przestawał on grać. Po serii upadków wraz z muzyką powróciło marzenie, żeby „być wolnym człowiekiem”. Jak dziś ze spokojem ducha relacjonuje Maciej, w zamian za inny instrument Tomek Skupień zrobił mu drugą kozę. Mistrz i przyjaciel nie odsunął się od niego w kryzysach, przeciwnie: przyciągał go do siebie, złościł się, kiedy trzeba, i tą wiarą w życie „pomógł się wygrotać życiowo z najgorszego”. W rodzinnym, spełnionym żoną i dziećmi domu Macieja Gąsienicy-Marcielnika jest szczęśliwie dalej „ta koza od Tomka”. Ze złotą tabliczką na przebierce, z przetopionej ślubnej obrączki artysty. Koza nietknięta działaniem czasu, choć Maciej ciągle na niej gra, towarzysząc już własnym uczniom i uczennicom.
Muzyk samodzielnie wymienił w kozie worki, używając indiańskiej lub – jak twierdzą inni – mongolskiej techniki wyprawiania skór, znanej zresztą mistrzowi Sabale. Otóż każde zwierzę posiada tyle mózgu, ile – jako substancji – jest konieczne do wyprawienia jego skóry. Skórę taką smaruje się tym mózgiem, a następnie po dwóch tygodniach, już suchą, „pierze” się w rękach aż do zmiękczenia.
Gruntowna znajomość działania praw natury została nie tylko przejęta przez Macieja Gąsienicę-Mracielnika z dorobku Sabały, ale i swego czasu osobiście przećwiczona w samotniach natury, w Bieszczadach. Bywał czas, że „się biegało z łukiem”, wędrowało na zloty indiańskie i stawiało indiańskie tipi. Ważne było jednak to, żeby „czy się grało dużo, mało, czy chwilowo wcale, nie zatracać gry w sercu”.
Różne były i są koleje losów dudziarzy. Jeden z tatrzańskich mistrzów, Bolesław „Bolek” Trzmiel, wybitny dudziarz oraz budowniczy dud i piszczałek z jesionu i jaworu, sam przeżył znamienny w skutkach wypadek, po którym „nigdy już nie był na powrót z ludźmi sobą”. Gdyby wyroki jego losu przybrały inny porządek, „pewnie wiele nauczyłby on jeszcze Tomka Skupnia”, który – jak orzeka Maciej Gąsienica-Mracielnik – „sporo Bolkowi zawdzięczał”.
W panteonie dudziarzy żywych w myśli Macieja godne miejsca mają także Władysław Trebunia-Tutka, znacząca postać dla całego Podhala, i Franciszek Budz-Lepsiok, obecny na wielu historycznych fotografiach dokumentujących tatrzańskie dudziarstwo. Maciej Gąsienica-Mracielnik potrafi wyczytać z cudem zachowanych rycin, używając do tego celu własnej, muzycznej intuicji, „co dawni dudziarze z Zakopanego i Podhala mogli grać”. Udaje mu się zwykle rozpoznać, czy „dana nuta jest tutejsza, czy z fałszem przyklejona do regionu”. Tak, jak w trzyotworowych fujarach „dźwięk układa się sam pod palcami”, tak i tu „przeszłość sobą gra”.
„Ceperskie kompleksy narodu trza na początek wyleczyć”, a „ludziom się znudzi Ameryka”
Maciej Gąsienica-Mracielnik wierzy w sens wartościowych spotkań na linii człowiek – człowiek. Tak właśnie rozumie gościnność, że zawsze „szanuje człowieka”, czasem dając mu tyle spontanicznej radości, ile uzna za konieczne. I na koniec się okazuje, że jest tak, jak miało być. Chciałby się ciągle dzielić ze światem dziecięcym zachwytem nad życiem, a dudy często mu w tym pomagają. Tak się szczęśliwe składa, że nie musi on nawet specjalnie zabiegać o możliwość publicznej gry. Jest zapraszany zarówno do „prelekcji z dudami”, i tę formę popularyzacji kultury góralskiej bardzo lubi, jak i z wyrozumiałością służy góralską muzyką gościom lokali w Zakopanem. Czasem, kiedy zaproszenie dłużej się nie pojawia i „dudy siedzą w chałpie”, drażni go to i smuci.
Zawsze z otwartym sercem dla różnych charakterów gości Zakopanego, ma też w sobie wiele niekiedy smutniejszych obserwacji o ludzkiej naturze. Ludziom, których ominął przywilej życia z muzyką w dzieciństwie, niekoniecznie nawet pochodzącą z folkloru, ale po prostu: z kulturą żywego dźwięku, trudno bywa docenić wartościowe propozycje muzyczne. Znacznie łatwiej im popaść w drapieżną komercję, tandetę i „byle co”, bo „żeby Polacy przestali zapatrywać się na tę Amerykę”, to „ceperskie kompleksy narodu trza by było na początek wyleczyć”. Ale to już inna, długa historia i nie na tę okazję. Maciej Gąsienica-Mracielnik żywi jednak nadzieję, że ludzie w Polsce powoli dorosną do autentycznych skarbów tradycji, trzeba tylko dać im dobrodusznie czas i dużo przyjaźni, całkiem podobnie jak niesfornym dzieciom, o których Maciej z serdecznym pobłażaniem mawia „lejbusie”, z wyraźnie wyczuwalną, ojcowską troską w głosie. Sporo czasu zajmują mu pokazy muzyki w zakopiańskich „knajpach” i tam rodzi się wiele anegdot o ludzkich charakterach, które dają ciągle do myślenia o tym, kim ten człowiek jest, a kim bywa. A człowiek, jak ta tatrzańska koza, „czasem stroi, a czasem nie”. I w tej niepewności tkwi trudne piękno świata.
Ile nut na dudach zagrać, żeby się nie powtórzyć? „Schodzi mnie dwa wieczory grania”
Gra na dudach, poza jej wymiarem muzycznym, wymaga też od dudziarza sporego wysiłku fizycznego, doskonałej koncentracji i pracy z ciałem, a zwłaszcza z oddechem. Z tych właśnie względów publiczne pokazy gry na dudach trwają zwykle od pięćdziesięciu minut do godziny. Inną sprawą jest specyfika słuchania gry dudziarza, która także i dla odbiorcy nie jest zawsze łatwa. Trzeba być naprawdę dobrym muzykiem, żeby się nie powtarzać w opracowaniu wykonawczym gry na kozie. Maciej Gąsienica-Mracielnik przeprowadził kiedyś na sobie ambitny eksperyment, sprawdzając, ile nut na dudach potrafi sam zagrać, żeby się nie powtórzyć. No i wyszło mu na to, że grał „dwa wieczory”. Wynik ten robi – etnomuzykologicznie rzecz rozpatrując – wrażenie, choć w uczciwym dudziarstwie nie o żadne rekordy, a o czystą grę dudziarza chodzi.
Żeby być mistrzem improwizacji, trzeba perfekcyjnie znać standardy i reguły gry. I dopiero potem można zacząć szukać siebie we własnej grze. Dudziarska pokora jest szczerą pewnością życiowych wyborów, nawet jeśli nie od razu były one trafne, więc Maciej Gąsienica-Mracielnik mówi o tych dwu wieczorach improwizacji: „Po prostu”. Bo on lubi być „tak po prostu” i „nie zmyślać historii dud”. „Na dudach się gra i nie ma co filozofować”. Nadmierne myślenie odwraca uwagę od sedna.
„Przeprosom. To sie słucho, a nie wącho”. O ekstremalnej lekcji uważności z dudami w tle
Historia drugich dud, które dla Macieja Gąsienicy-Mracielnika zrobił mistrz Tomasz Skupień, jest również pouczającą opowieścią o wszechpotędze zapachu tatrzańskiej kozy i terapeutycznej zdolności tego instrumentu do pracy z rozproszonymi umysłami słuchaczy. Jak rubasznie relacjonuje Maciej: „worek z capa” i jego charakterystyczny zapach mu nie przeszkadza, a rozbieganym umysłom może on tylko pomóc. Oczywiście bywają mniej lub bardziej wyraziste przypadki takiej niekonwencjonalnej, dudziarskiej aromaterapii świata i jego ludzkich lokatorów.
Drugie dudy od Tomka Skupnia należą właśnie do tej kategorii lekarstwa na smutki. Z tymi dudami było więc tak, że przez rok skóra wisiała już w lesie, a drugi rok pod strzechą. Zapach jednak był wyjątkowo „uparty” i wręczając Maćkowi gotową kozę, Tomasz Skupień lojalnie uprzedził, że „śmierdzi ona niemiłosiernie”. I może „trochę tak było, ale bez przesady” – śmieje się do dziś Maciej Gąsienica-Mracielnik. Tak czy inaczej, zabrał tę kozę do lokalu, żeby na niej grać. Koza jednakże najwyraźniej znała swoje miejsce w przestrzeni świata, bo zapachem dawała o sobie znać na tyle, że wszyscy obecni zaczęli zwracać na nią uwagę i dzięki temu uważniej słuchać muzyki. A przecież o taką uwagę chodzi każdemu solidnemu dudziarzowi. Ale koza była nieubłagana tego wieczoru i przypominała o sobie nosom wyjątkowo intensywnie. Najpierw więc uciekł przed nią sam właściciel lokalu, a w końcu z pierwszych stolików dał się słyszeć rozpaczliwy głos: „O Jezu, ale śmierdzi!”. Na takie dictum Maciej przestał grać, ogrywając do maksimum komizm całej sytuacji i spokojnie, z dudziarską gracją, wyjaśnił publiczności: „Przeprosom. To sie słucho, a nie wącho”. Salwy zdrowego, szczerego i potrzebnego w życiu śmiechu brzmiały długo. I właśnie w tym jest całe sedno rzeczy, bo koza ma kształcić w ludziach uważność bycia. Maciej Gąsienica-Mracielnik nie ma wątpliwości, że taka lekcja uważności z dudami w tle pozostanie w pamięci słuchaczy na całe życie. W tym życiu chodzi o to, żeby „naciesyć sie sićkim jaze do grobowej deski”. I dobrze, że są na świecie kozy uparte swym kozim zapachem. Jest to radość.
„Dziewki się wdają w ojca” – słowo o ojcach dudziarzach i drogach adeptek dudziarstwa
Maciej Gąsienica-Mracielnik jest świadom trudności, jakie napotykały dziewczęta i kobiety w muzyce tradycyjnej. Do dziś wiele ze zdolnych uczennic nie jest w stanie znaleźć czasu na grę, zwłaszcza wtedy, kiedy zostają one żonami i matkami. Oczywiście wiele się zmienia, także w Polsce, i obecnie pod kierunkiem Macieja pracują również dorośli, w tym kobiety, jednak nadal bardzo trudno jest im muzykować dla siebie. Maciej Gąsienica-Mracielnik ma świadomość, że historycznie – zwłaszcza w przypadku dudziarek – kluczem do sukcesu był ojciec dudziarz. Z lekkim przymrużeniem oka przytacza on nawet góralską zasadę, że „dziewki się wdają w ojca”. Sam jako ojciec dorosłej córki, żony i matki wspiera jej muzyczne plany i z dumą patrzy na udane próby gry na gęślach, piszczałkach i dudach. Choć akurat w przypadku jego córki pasja gry narodziła się z natężeniem dopiero po ślubie, w dzieciństwie i wieku młodzieńczym uśpiona mimo żywej obecności muzyki w domu rodzinnym Gąsieniców-Mracielników.
Tak o tym mówi Maciej: „A jak chodzi o córkę, to sens jest taki, że ją uczyłem grać od małego, zresztą jak wszystkie dzieci równo, ale cieszę się z faktu, że jakby teraz muzyką jest do mnie przytulona bardziej niż kiedykolwiek A przecie do światu jom chowołek i do światu wydołek. A jednak muzykom tako moja”.
Maciej Gąsienica-Mracielnik podziwia też stopniowe otwieranie się talentu muzycznego ambitnej adeptki, która grę na gęślach rozpoczęła już jako dojrzała kobieta. Zawsze martwią go odejścia od pasji muzycznej uczennic związane z obowiązkami rodzinnymi, kiedy „już się one wydadzą za mąż”, i wierzy, że we współczesnym świecie w końcu dorośniemy do faktu, iż „pasja nie jest chłopem albo babą, tylko albo jest w człowieku, albo jej nie ma”. Ucząc dzieci i dorosłych gry Maciej stara się ich zachęcać do eksperymentowania z różnymi instrumentami, aby muzyka mogła „zachwycać w życiu”. Byłoby dobrze, żeby w każdym życiorysie obowiązywała – prywatnie i zawodowo – zasada „chcę, bo to kocham”, bez potrzeby dodatkowych argumentów na rzecz wyboru konkretnych ścieżek biografii. I wbrew pozorom, jeśli trzymamy się na co dzień tego, co w głębi nas, co mieszka w owym wnuku, sensowne decyzje znajdują – „nieprzypadkowym przypadkiem” – skuteczne „racje bytu”. I szkoda, że wciąż tak mało osób doświadcza w życiu „radości dud”, bo jest to zdrowy sposób „na wszystkie ludzkie smutki”. „Dudy mogą nam pomóc”.
„Widzę, jak się zmieniają niektóre postacie grające na dudach” – o dudziarskiej ślebodzie
Maciej Gąsienica-Mracielnik ma przemyślaną życiem dudziarską ślebodę. Uczył się jej od babki, pięknie wspominającej dzieło i życie Sabały. Uczył jej go ojciec, Andrzej Gąsienica-Mracielnik. Zasmakował jej od mistrza i przyjaciela – Tomasza Skupnia. Zna też, dawno temu czytany i przeżyty, dorobek góralski księdza profesora Józefa Tischnera. Śleboda jest bowiem nie tylko dudziarska, rzecz jasna, ale dudziarzowi pomaga ona po tysiąckroć. Bez ślebody nie ma przecież sztuki. A kunszt gry na dudach to moc uzdrawiania życia sztuką życia.
Maciej mówi tak: „Widzę, jak dudy leczą ludzi. Widzę, jak się zmieniają niektóre postacie, co grają na dudach. Widzę, jak się wyspokajają, że to nie jest na siłę. Z takich narwanych jakichś szajbusów już są normalni ludzie”.
Tyle o ślebodzie – dudziarskiej i każdej innej, przynależnej ślebodnemu muzykantowi –poddaje na sam koniec rozmowy, która nie kończy się nigdy na pustych słowach, Maciej Gąsienica-Mracielnik. Śleboda dudziarska leczy, bo uzdrawia ona człowieka takim, jaki on jest po swojemu. Kiedyś, 2 sierpnia 1981 roku, nieodżałowany ksiądz profesor Józef Tischner orzekł pod Turbaczem, że „śleboda jest mądra”. A mądra jest ona dlatego, że wydobywa z człowieka to, co w nim najlepsze.
„Zatonie, zatonie piórecko na wodzie, ale nie zaginie piosnka o ślebodzie. Nie zaginie piosnka o ślebodzie! Moi drodzy! Kiedy się tutaj jest, to tu się widzi, co to znaczy słowo śleboda i jak śleboda łączy się z prawością. W języku literackim to jest swoboda – ale to nie jest to samo, co swoboda. Śleboda, moi drodzy, to jest coś takiego, co czuje gospodarz w swoim gospodarstwie. To jest coś różnego od swawoli. Swawola niszczy, swawola depcze. Nie patrzy: trawa nie trawa, zboże nie zboże… Swawola niszczy. Śleboda jest mądra. Śleboda umie po gospodarsku zadbać, po gospodarsku umie tę ziemię uprawiać. Las chroni, żeby był lasem. A z człowieka śleboda potrafi wydobyć to, co w człowieku najlepsze” [1].
Maciej Gąsienica-Mracielnik zna dziś swą dudziarską ślebodę od życiowych trzewi.
[1] Cytuję za: Józef Tischner, Śleboda jest mądra. 2 sierpnia 1981, w: tegoż, Słowo o ślebodzie. Kazania spod Turbacza 1981–1997, zebrał i opracował Kazimierz Tischner, posłowie Wojciech Bonowicz, Znak, Kraków 2009, s. 12.
Tekst: Anna Kapusta
Zdjęcia i filmy: Piotr Baczewski